Za komuny marzyliśmy, by wyrwać się za żelazną kurtynę, uszczknąć coś z obficie zastawionego stołu, przez chwilę zachłysnąć się wolnością, u nas racjonowaną na kartki, a najczęściej zakazaną. Potem – wraz z narodzinami Solidarności – zaświtało także nad Wisłą: wierzyliśmy w zachodnią demokrację i kapitalizm jak w bożka: skoro tylko uda się je u nas zaprowadzić, wszystko na pewno będzie dobrze!
Po historycznym 1989 roku na pewno nie wszystko ułożyło się wedle marzeń, ale ogromnym wysiłkiem, którego jeszcze dotąd nikomu nie udało się opisać, odrobiliśmy spory dystans do celu, który wcześniej wydawał się nieosiągalny. To dzisiaj banał, że tak szybko znaleźliśmy się w zachodnich sojuszach, ale gdy w latach 1980/1981 któryś gorącogłowy radykał bąknął o Polsce w NATO, to niejeden z powszechnie szanowanych opozycjonistów (i niżej podpisany za nimi) pocił się ze strachu. A jeszcze ważniejsze, że dosyć szybko zaczęliśmy w tych sojuszach mieć sporo do powiedzenia.