Marzec 2008. Gazprom odcina Polsce gaz. Komisja Europejska ogranicza się do wydania komunikatu, że polski rząd jak najszybciej powinien uregulować narosły konflikt handlowy. Prasa zagraniczna na pierwszych stronach rozpisuje się o nowym, liberalnym gospodarzu Kremla. O naszym nomen omen palącym problemie wspomina krótko, głównie streszczając uspokajające komunikaty władz swoich krajów, że gazu nie zabraknie, bo Niemcy, Włosi etc. mają spore zapasy, no i odpowiedzialnie za gaz płacą. W Warszawie zaś – powołując się na zagrożenie dla obywateli – prorosyjska opozycja domaga się odwołania „konfliktowego” premiera i jego gabinetu za to, że nie potrafił dogadać się z Gazpromem.
Tak właśnie wyglądała ta political fiction w rzeczywistości – w pierwszych dniach marca na Ukrainie.
3 marca Gazprom znacznie ograniczył dostawy gazu. Chodziło o zgodę na zdominowanie przez rosyjski koncern państwowy (którego dyrektor ds. eksportu został właśnie prezydentem kraju) systemów przesyłu gazu na Ukrainie, ale argument został użyty ten co zawsze – Ukraina bierze gaz, lecz za niego nie płaci. Na nic zdało się pokazywanie dowodów wpłat. W relacjach z Gazpromem spłata długu nie wystarcza, by pozbyć się problemu, trzeba oddać wszystko, co się ma, w tym wypadku energetyczną niezależność.
Równoległa z przykręceniem kurka propagandowa zasłona dymna miała przysłonić realia i sprowadzić gardłową dla Ukrainy sprawę do zwykłego konfliktu handlowego. Częściowo się to udało. A jednak 5 marca nieoczekiwanie Gazprom znowu włączył Ukrainie gaz. Nie wiemy i być może długo nie dowiemy się, co takiego się wydarzyło, że z tej próby nasz wschodni sąsiad wyszedł obronną ręką (być może zadecydowała groźba wyłączenia gazu przekazywanego tranzytem przez Ukrainę do Europy), ale na bohatera wyrosła premier Ukrainy Julia Tymoszenko. Jej zdecydowane „nie” dla Gazpromu połączone z natychmiastowym wyjazdem po pomoc do Brukseli na spotkanie ministrów państw NATO to dowód dla naszych polityków, że w stosunkach z Rosją można – i warto – twardo bronić swoich interesów.
Jest to także powód do postawienia pytania, gdzie była Polska, gdy Gazprom centymetr po centymetrze zamykał kurek z paliwem naszemu sojusznikowi. Bo jedyną reakcją Polski był komunikat PGNiG o tym, że nasz kraj sobie poradzi, bo mamy zapasy i dostawy z Białorusi. Co się zatem zmieniło w naszych relacjach z Ukrainą od stycznia 2006 roku, kiedy w podobnej sytuacji (gdy Gazprom brał na Ukrainie odwet za pomarańczową rewolucję) gardłowaliśmy w Europie, zmuszając Unię do zdecydowanej reakcji? Czyżby to jednak była trwała zmiana polityki zagranicznej, w której odpuszczamy Ukrainę, by poprawić relacje z Rosją i Unią, która do europejskich aspiracji Ukrainy ma ambiwalentny stosunek? Czy po to, by nie drażnić Niemiec i kilku innych dużych państw Unii już zawsze będziemy siedzieć cicho, gdy Gazprom będzie dusić naszego do niedawna strategicznego partnera? I czy zdajemy sobie sprawę, że niedługo możemy się znaleźć w podobnej sytuacji?