Analitycy są w zasadzie zgodni: gdyby nie kultowy amerykański serial „24 godziny” – zapierająca dech w piersiach historia walki ze spiskiem na życie czarnoskórego kandydata na prezydenta – prawdopodobnie Barack Obama nigdy nie zostałby prezydentem USA.
Bo wpływ telewizji na życie zbiorowe jest ogromny. Podzielam zresztą opinię, wedle której TV ponosi (współ)odpowiedzialność za wzrost i pojawienie się nowych form przemocy. Tylko, że obrazy najbardziej brutalne pojawiają się w produkcjach amerykańskich, gdyż w Stanach tolerancja wobec przemocy – realnej i filmowej – jest większa niż w Europie.
Amerykańskie seriale sprzedają się w Chinach i w Szwecji, w Polsce i w Brazylii. Już nie robi się bajek o królewnie Śnieżce, zbyt „białej” i określonej. Postaci kreskówek i animacji niemal nie mają rysów twarzy, aby każda morfologia mogła się w nich odnaleźć. Z tego samego powodu najpopularniejsze są produkcje, w których bohaterami są zwierzątka.
Sam w sobie zabieg to niegroźny, choć bogaty w konsekwencje. Bo w tak spreparowanym homogenicznym świecie jedyny wiarygodny konflikt musi się opierać na przemocy. Mająca źródło w decyzji marketingowej homogeniczność świata jest ułudą. Łączy się za to z walką o rynki zbytu. Choć amerykańskie wytwórnie produkują dla całego świata, to amerykańscy nadawcy odmawiają zakupu filmów dubbingowanych, co wyklucza z tego rynku wszystkich spoza anglosaskiej przestrzeni językowej.
[srodtytul]Audiowizualna kolonia[/srodtytul]
Krajem prowadzącym aktywną politykę budowania własnej kultury jest Kanada. W wyniku wpisanej w strategię rządu polityki powstała imponująca produkcja audiowizualna, która znalazła wierną publiczność. W ten sposób Kanada, nie posiadając istotnej granicy geograficznej, językowej czy religijnej, buduje – bez cienia wrogości – własną tożsamość wobec potężnego sąsiada. Na przeciwległym biegunie znalazła się Holandia, w zasadzie audiowizualnie skolonializowana przez produkcje amerykańskie. Czy tego chcemy? Czy rola audiowizualnej kolonii nam odpowiada i powinna być naszym celem?
Szanuję amerykańską energię i siłę, lecz świat stanie się uboższy, gdy miliony młodych ludzi zaczną poruszać się, myśleć i marzyć wedle formuły made in USA. Nie ma w tym stwierdzeniu przesady. Poza anegdotycznym „yes, yes, yes” i nieszkodliwym popcornem w kinach, widzimy upowszechnianie się modeli kompletnie w europejskiej tradycji absurdalnych i pozbawionych sensu. Przykładem był zabieg instalowania Halloween. Wyśmiany w zachodniej Europie jako kulturalny Czarnobyl i nowa maszynka do napędzania zakupów spalił na panewce, lecz pamiętam wydanie serwisu informacyjnego, w którym przemilczano tłumy na cmentarzach, a lansowano dynię.
Nie tylko w Polsce zarzuca się telewizji publicznej, że gromadzi widownię starszą i bardziej prowincjonalną niż stacje komercyjne. Tak, telewizja publiczna towarzyszy osobom starszym. Podobnie jak samotnym i chorym. Dla mieszkających poza wielkimi miastami telewizja jest głównym źródłem wiedzy o świecie i podstawowym dobrem kultury.
Odkąd zamordowano wiejskie biblioteki, upadły kina i powiatowe teatry, a prowincjonalne „imprezy kulturalne” służą wójtom i starostom w podlizywaniu się elektoratowi, telewizja została sama na placu boju. Nie łudźmy się, że Internet przejął tę funkcję, bo nie przejął. Żenująco niski procent Polaków czyta gazety. Brak nawyku, ale też dlatego, że codzienna prasa jest wydatkiem, na który nie wszystkich stać.
Tymczasem media spełniają rolę społeczną, gdy wywołują dyskusje i komentarze. Samotna lektura ma inny współczynnik oddziaływania. Wystarczy posłuchać, jak na ławkach przed blokami czy wiejskimi sklepami komentowane są „Wiadomości”.
Upadek TV publicznej wiąże się z upadkiem jednej z ostatnich struktur fedrujących wszystkie grupy wiekowe, niezależnie od dochodów i miejsca zamieszkania. Grupy lekceważone przez reklamodawców mają prawo do TV powszechnie dostępnej i mówiącej językiem im bliskim. A państwo ma obowiązek im ten dostęp zapewnić.
Notabene w Polsce istnieje wykluczenie telewizyjne w skali, która pozwala mówić o skandalu. Sygnał TVP Info nie dociera do 13 milionów ludzi mieszkających na 88 proc. powierzchni Polski. O TVP Kultura lepiej nie mówić. Dopiero przejście na nadawanie cyfrowe (naziemne lub satelitarne) może zlikwidować nierówność w dostępie do pełnej oferty TVP. Obsesja polityczna
Kwestia – prawdziwego i wyimaginowanego – politycznego wychylenia serwisów informacyjnych nie jest przedmiotem tego tekstu. Na tym terenie rozum często przysypia. Telewizja publiczna z natury nie lubi jednak ostentacji; woli ostrożność. Na wszelki wypadek.
Tak czy owak politycy nie dostrzegają, że stronniczość telewizji publicznej nie jest bardziej niebezpieczna niż uzależnienie od stacji komercyjnych. Pozycjonowanie się wobec jednego nadawcy (nawet przychylnego) sprawia, że stronnictwo polityczne staje się zakładnikiem jednej stacji, co natychmiast dostrzegają odbiorcy. Wrażliwość w tej materii bierze się ze skrzywionej perspektywy kogoś, kto włącza odbiornik tylko na serwis informacyjny.
Tymczasem w TVP1 wszystkie wydania „Wiadomości” stanowią nikły procent czasu antenowego – jakieś 45 minut na dobę.
Upadek TVP raczej nie powiększy dochodów stacji komercyjnych. Bo cyfryzacja wprowadzi na rynek wiele nowych kanałów i reklamowy tort trzeba będzie dzielić na więcej mniejszych kawałków. Ponadto widzowie nie zniosą większej ilości reklam (w 2008 roku reklamy stanowiły 20 proc. czasu antenowego TVN). Może natomiast wzrosnąć ich cena, co pogłębi istniejące już na polskim rynku zjawisko: na telewizyjną promocję stać tylko najbogatsze koncerny – głównie spożywcze i kosmetyczno-farmaceutyczne.
Nie słyszałam, by kwestia dostępności mniejszych firm do telewizyjnej reklamy interesowała polityków. A przecież pobudzenie ekonomiczne przedsiębiorstw innych niż globalni gracze leży w interesie państwa.
[srodtytul]Mit wielkich pieniędzy[/srodtytul]
Wbrew powszechnym opiniom TVP jest niedofinansowana i nikt lepszej od abonamentu formuły finansowania mediów publicznych nie wymyślił. Ani likwidacja błędów zarządzania ani korekta nieracjonalnej polityki kadrowej nie zapełnią luki budżetowej, na którą media publiczne są skazane, jeśli chcą być publiczne.
Telewizja finansowana wyłącznie z reklam (i ewentualnych darowizn) będzie telewizją komercyjną, choćby nosiła nazwę publicznej, a wszelkie dodatkowe wobec niej wymagania oznaczać mogą tylko jedno: wyrok śmierci. Wprawdzie słyszałam ludzi twierdzących, że oferta programowa TVP w niczym nie różni się od oferty Polsatu i TVN, lecz nonsensowność tej tezy tłumaczę tym, że telewizji nie oglądają i nie mają pojęcia, co stacje pokazują.
Przywoływanie wzorów amerykańskich jest nieporozumieniem. Tamtejsza publiczna PBS nadaje długie debaty na świetnym poziomie, a widzowie hojnie ją dotują, bo w ten sam sposób dotują muzea i operę. To model nie do odtworzenia, gdyż wynika z innego obyczaju. Nie wiem zresztą, czy byłoby to pożądane. Podobno PBS starannie unika kontrowersyjnych tematów, ponieważ stacja panicznie boi się utraty sponsorów.
Mówi się, że TVP zatrudnia za dużo ludzi, kosztuje za drogo i trwoni grosz publiczny hojnie płynący z abonamentowej daniny. Warto zatem zobaczyć, jak wygląda sytuacja w innych krajach. Budżet telewizji publicznej we Francji (w roku 2007) wyniósł 9,5 miliarda euro, w Niemczech – 13,5 miliarda, w Wielkiej Brytanii – 17,1 miliarda euro.
W roku 2008 budżet TVP – abonament i reklamy łącznie – to mniej niż 2 miliardy. Nie euro, ale złotych.
Wysokość rocznego abonamentu też radykalnie odbiega od polskich stawek. Francuzi płacą 118 euro (ale TV publiczna jest dofinansowana z budżetu) Niemcy – 215 euro, Brytyjczycy – 168 euro, Duńczycy – 288, a Szwedzi – 220 euro. A unikanie płacenia jest tam w zasadzie niemożliwe i uznane za naganne. W Polsce płacimy 180 złotych rocznie. A płacą tylko niektórzy.
Pamiętajmy, porównując te sumy, że tylko fundusz płac jest tu czynnikiem elastycznym. Cała reszta – czyli koszty techniczne – są identyczne jak na Zachodzie. Telewizja jest medium drogim i wymagającym stałego inwestowania w bazę techniczno-realizacyjną, bo widzowie stali się wymagający.
Z rozbawieniem przeczytałam relację o awanturze wywołanej przez francuskiego deputowanego, którego słowa brzmiały jak wyjęte z ust polityków polskich. Rzeczony deputowany zauważył, że stacjom komercyjnym starczy jeden dziennikarz, by zrobić temat, do którego telewizja publiczna przysyła dziennikarza, operatora, dźwiękowca i kierowcę (sic!) Odpowiedź France 2 była identyczna jak wyjaśnienia polskie: „jesteśmy niedoinwestowani, mamy stary sprzęt i starych pracowników, których chronią związki zawodowe powołujące się na prawa, które stworzyli politycy”.
Nic dodać, nic ująć. Poza cyframi. Bo w TVP pracuje 4430 osób, podczas gdy niemiecka ARD zatrudnia 22 300 osób, a francuska TV publiczna – 11 tysięcy. I żadna z nich nie gromadzi 40 proc. widzów. Bo jak kulawa, jak niedoskonała byłaby oferta TVP, to widzowie głosują za nią i na nią. A z wynikami oglądalności jest jak z demokracją: to fatalny system oceny, lecz nikt nie wymyślił lepszego. Żeby nie było niczego?
Poddana nieustannym zmianom władz TVP jest dławiona finansowo i wizerunkowo. To wszystko przekłada się na jakość programu. A licha jakość służy uzasadnianiu konieczności dalszych ograniczeń. Tworzy się błędne koło. Wokół TVP powstała dynamika negatywna.
Nieustanny brak stabilności zniszczył normalne relacje w firmie, której podstawą i zasadą powinna być gotowość do podejmowania ryzyka oraz praca zespołowa. W pojedynkę pisze się książki czy artykuły prasowe; telewizji w pojedynkę robić się nie da. Dobry telewizyjny program nie powstanie bez zaangażowania zespołu ludzi o szczególnych predyspozycjach. Jak mówił kiedyś o modzie Yves Saint Laurent „nie jest to sztuka, ale muszą ją tworzyć artyści”. Tymczasem telewizja publiczna musi być skuteczną konkurentką dla stacji komercyjnych, a zarazem realizować zadania, których te ostatnie pełnić nie mogą.
Ewentualny – i prawdopodobny – upadek TVP powinien więc spędzać sen z oczu wszystkim: jej widzom, politykom oraz… konkurentom. Bo wraz z cyfryzacją pojawią się na rynku nowi gracze, którzy polować będą na tym samym co oni terenie: wśród grupy komercyjnej, czyli widzów w wieku 16 – 49 lat. Tort dochodów z reklam nie ma wprawdzie stałych rozmiarów, ale dzielony będzie na więcej kawałków, których wielkość pozostaje niewiadomą. I logika rynku wskazują, że nowi gracze opierać się będą na importowanych formatach i produkcjach, których ceny – ze względu na silną konkurencję – bynajmniej nie spadną.
Wszystkie firmy producenckie nie odnajdą się w reklamie. Większość upadnie, a wraz z nimi raczkujący polski przemysł audiowizualny. Porównanie z prasą pisaną narzuca się samo, choć konsekwencje są niewspółmierne. Bo gazeta nie przetrwa, przedrukowując tłumaczone artykuły, ale telewizję bazującą na produkcji obcej wyobrażam sobie znakomicie. Czy rzeczywiście – jak mówił klasyk – chodzi o to, żeby nie było niczego? Autorka jest publicystką, od stycznia do marca 2007 roku była dyrektorem Biura Programowego TVP. W PRL działała w opozycji