Gdy padnie publiczna telewizja

Programy telewizyjne kształtują wyobraźnię indywidualną i zbiorową. Zatem czy naprawdę chcemy zostać audiowizualną kolonią? – pyta publicystka

Publikacja: 03.01.2010 20:00

Liliana Sonik

Liliana Sonik

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Red

Krótkowzroczność i nieodpowiedzialność aktorów życia publicznego doprowadziła TVP na skraj przepaści. Zarówno ekonomicznie, jak programowo, telewizja publiczna w Polsce jest niemal bankrutem. To „niemal” czyni dużą różnicę. Bo nic łatwiejszego od pomstowania na telewizję publiczną. Tylko nikt nie mówi, jakie będą konsekwencje jej zapaści.

Gdy upadnie TVP, na wskrzeszenie nie ma co liczyć. Taka reanimacja jeszcze nikomu się nie udała. Wie coś na ten temat Nowa Zelandia, gdzie zlikwidowano publiczną telewizję na rzecz funduszu kupującego programy misyjne w stacjach komercyjnych. Rezultat okazał się katastrofalny. Według raportu Nissena ilość programów o charakterze misyjnym spadła tam do poziomu najniższego w świecie.

[srodtytul]Wrogi twór [/srodtytul]

Szarże krytyków odebrały telewizji publicznej sporo z resztek wiarygodności. Politycy, zupełnie nie przejmując się tym, że poza programami informacyjnymi, telewizji nie oglądali i nie mają pojęcia ani o strukturze programu, ani naturze tego medium, uznali telewizję publiczną za twór wrogi lub zbędny.

Poziom refleksji, której nie było, wprawia w zażenowanie. Argumentów nikt nie słuchał. Pojawiały się odruchy protestu (listy twórców) oraz polemiki, zazwyczaj cząstkowe lub stronnicze, jak demaskatorskie seriale w gazetach. W oczy rzucała się demagogia hasła likwidacji daniny publicznej na rzecz Funduszu Misji, jak gdyby pieniądze na fundusz pochodzić miały z darów aniołów lub osobistych kieszeni ministrów.

Ani widz przypadkowy, ani widz świadomy, ani widz obywatel nie rozumieli tej wojny. Powstał paczwork opinii dla ludzi niezrozumiałych. W głowach pozostał tylko osad. Więc na pytanie, co będzie, gdy TVP upadnie, część Polaków odpowie, że na taki koniec czekało. „Co byśmy stracili? Doprawdy niewiele – pisze Jacek Wakar w „Dzienniku. Gazecie Prawnej”. – Co zyskali? Z całą pewnością oczyszczenie atmosfery”.

Uderza niefrasobliwość tych zdań. Bo znając doświadczenia innych krajów i mechanizmy kierujące mediami elektronicznymi, jesteśmy w stanie dość precyzyjnie określić, co utracimy, jeśli TVP padnie. I doprawdy nie jest to „niewiele”. Warto się zatem zastanowić, czy rzeczywiście chcemy, aby Polska była jedynym europejskim krajem bez liczącej się telewizji publicznej.

[srodtytul]Sprzedaż par oczu [/srodtytul]

Ci, którzy myślą, że zadania TVP zostaną przejęte przez stacje komercyjne, są w błędzie. Dyrektorzy programowi stacji komercyjnych nie po to tworzyli latami profil swych stacji (i odpowiadającą mu widownię), by teraz proponować swojemu widzowi transmisje uroczystości państwowych, rocznicowych, mszy czy programy dla dzieci. Bo stacje komercyjne – niezależnie od wrażliwości społecznej swoich pracowników – muszą myśleć przede wszystkim o rezultatach finansowych i akcjonariuszach.

Sprzedają wiec nie tyle program, ile pary oczu oglądające reklamy: program jest tylko wabikiem. Im więcej par oczu, tym lepiej, pod warunkiem wszakże, że są to oczy w wieku od 16 do 49 lat. Bo tylko te interesują reklamodawców.

[wyimek]Uwiąd telewizji publicznej spowoduje zanik programów adresowanych do grupy niekomercyjnej, czyli widza młodszego niż 16 lat i starszego niż 49 lat [/wyimek]

W Polsce i na świecie reguły są identyczne (dlatego w TVN i w Polsacie nie ma programów dla dzieci). Nie liczą się też starsze grupy wiekowe, ponieważ panuje przekonanie, że po pięćdziesiątce stajemy się odporni na reklamę. Dlatego nawet medykamenty dla seniorów promowane są sloganami typu: „Kup babci! ”, „Kup tacie!”.

Uwiąd telewizji publicznej łączy się zatem z zanikiem programów adresowanych do grupy niekomercyjnej, czyli widza młodszego niż 16 lat i starszego niż 49 lat. Tego braku nie zastąpią kanały tematyczne, ponieważ nie każdego widza stać na kanał płatny. Z kolei kanałów nie stać na produkcję własną. Są składanką starych materiałów, głównie zagranicznych, bo są tańsze od produkcji oryginalnych, a ograniczona widownia przynosi ograniczone dochody.

Trend ten jest wzmacniany przez postępującą specjalizację jak w kanałach dla dzieci – inne dla przedszkolaków, inne dla wieku szkolnego, jeszcze inne dla gimnazjalistów. Nie bez powodu Albert Schaff, wieloletni przewodniczący EBU ( Europejska Unia Nadawców), twierdzi, że „publiczne media mają do odegrania zasadniczą rolę w ocaleniu więzi społecznych”.

Bo za fragmentaryzacją rynku idzie fragmentaryzacja społeczeństwa, w którym poszczególne grupy zainteresowań nie znajdują wspólnej płaszczyzny emocji czy debaty.

[srodtytul]Obce plemiona[/srodtytul]

Tendencje te są wzmacniane przez trendy spoza sfery audiowizualnej – czyli rozmywanie się idei jednoczących. Coraz mniej nas łączy, coraz więcej dzieli. Mężczyźni i kobiety, emeryci i młodzi, wierzący i niewierzący, biedni i bogaci – grupy te zaczynają funkcjonować obok siebie. Proces obecny we wszystkich krajach Zachodu nazywany bywa trybalizacją. Antagonizujące się „plemiona” obracają się w tak różnych sferach pojęć, że zanika wspólny język. Jak między słuchaczami Radia Maryja i TOK FM.

Tymczasem każda wspólnota, każdy naród, by potwierdzać wolę „bycia razem”, potrzebuje oznak zbiorowej przynależności; wspólnych zawołań i kodów. Ojczyzna, religia, zbiorowa pamięć, powszechna służba wojskowa czy kanon literatury w odwrocie i gremialna nieufność wobec jakichkolwiek projektów politycznych… Jeśli pozostanie nam liczyć na uniesienia w czasie meczów, to marnie widzę wspólną przyszłość.

Zdaniem ministra Michała Boniego „spór o media publiczne sprowadzający problem do polityzacji i zawłaszczenia tych mediów przez polityków nie ma żadnego znaczenia”. Niestety, jest to teza fałszywa. Ma znaczenie, o czym przekonujemy się każdego dnia. Decyzje dotyczące instytucji takich jak TVP są ex definitione decyzjami politycznymi. Zaniechania są tu równie groźne jak zbytnia ingerencja. Np. brak ustawy cyfryzacyjnej paraliżuje prace, a 31 lipca 2013 roku Polska ma wyłączyć sygnał analogowy i przejść na nadawanie cyfrowe. Tymczasem ludzie nawet nie wiedzą czy telewizory, które dzisiaj kupią, nie będą za cztery lata nadawały się wyłącznie na śmietnik. Konieczne są zatem natychmiastowe decyzje polityczne. Chodzi o los wszystkich telewizji (publicznej i komercyjnych), ale również o szybki Internet i telefonię komórkową.

Wprowadzenie nadawania cyfrowego oznacza większą ilość powszechnie dostępnych programów odbieranych w lepszej jakości. Zostawmy na boku technologię sygnału i zastanówmy się nad skutkami dla programu. Wyrok na produkcje własne

Doświadczenia europejskie są jednoznaczne: większa ilość kanałów sprawia, że poza najsilniejszymi graczami z ugruntowaną widownią żadnej nie będzie stać na ambitniejszą produkcję własną. Konsekwencje są do przewidzenia: ograniczenie polskiej produkcji filmowej i telewizyjnej. PISF (Polski Instytut Sztuki Filmowej) nie podoła bez wsparcia TVP, więc budząca się z letargu kinematografia polska wróci do poziomu kilkunastu tytułów rocznie. Nastąpi też radykalne ograniczenie produkcji telewizyjnej własnej. Dotyczy to wszystkich gatunków: od teleturnieju, przez reportaż po dokument i seriale.

Czy decydenci rozumieją co to oznacza? Wątpię. A to po prostu wyrok śmierci na setki firm producenckich i zanik projektów własnych, czyli odzwierciedlających naszą wizję świata, nasze wartości i problemy. Myli się ktoś, kto uważa ten argument za anachroniczny.

Produkcje własne są obrazem społeczeństwa z jego systemem wartości, motywacjami, zachowaniami w stosunku do biedy i bogactwa, zwierząt, starców, dzieci, seksu, rodziny czy religii. Nawet mowa ciała Polaków różni się od włoskiej czy amerykańskiej; inaczej gestykulujemy, jemy, uwodzimy. Co innego nas oburza, inaczej widzimy granicę między wulgarnością a pruderią, między tym, co niedopuszczalne i dozwolone. Mamy inny próg odporności na przemoc czy nagość. Wszystko to znajduje swój zapis – i odbicie – w produkcjach audiowizualnych.

Wiemy, że wiele filmów nie powstałoby bez udziału TVP. Ale również większość kochanych przez widzów seriali to produkcje telewizji publicznej. Nie bez powodu „Ranczo” zostało odrzucone przez stacje komercyjne: pokazuje świat nieprzystający do profilu widza interesującego reklamodawców.

Serial ten – oglądany przez niemal 9 milionów ludzi – doskonale za to wpisuje się w misję stacji publicznej: adresowany do szerokiej publiczności pokazuje realne problemy przefiltrowane przez kpiarskie, choć operujące z czułością oko kamery. Na przykładzie „Rancza” i „Niani” można zobaczyć różnice między produkcją własną a kupionym formatem. W „Ranczu” widzowie mogą się przejrzeć. Rozrywkowy charakter serialu nie wyklucza podejmowania typowo polskich problemów i nutki edukacyjno-publicystycznej. Świetna skądinąd „Niania” jest wyłączne rozrywką z „innego świata”. [srodtytul] Lustro dla widzów[/srodtytul]

Bo tylko produkcje własne mogą pełnić podwójną rolę: być lustrem, w którym odbiorcy zobaczą swój portret własny, a zarazem instrumentem weryfikowania obrazu świata.

Dotyczy to również dokumentów i reportaży. Europejski sukces TVN-owskiej produkcji „Trzech kumpli” był tylko potwierdzającym regułę wyjątkiem: stacje komercyjne nie są i być nie mogą zainteresowane kosztowną produkcją, której nie da się zamortyzować finansowo… bo takie są prawa rynku.

Dlatego w 2008 roku film dokumentalny stanowił 8 proc. programu TVP2, blisko 6 proc. TVP1 oraz 6,2 proc. TVP Info. Dla porównania – udział dokumentu w Polsacie wyniósł 0,1 proc., a w TVN – 0,2 proc. Bo reportaż z prawdziwego zdarzenia i film dokumentalny z prawdziwego zdarzenia zawsze będzie produkcją deficytową.

Przyczyną klęski polskiego serialu politycznego „Ekipa” było nie tylko moralizowanie, (czego dzisiejszy widz nie znosi) czy brak korelacji z doświadczeniem widza. „Ekipa” oglądała się licho, ponieważ serial ten emitowała stacja komercyjna. Ani sława Agnieszki Holland, ani intensywna promocja w „Gazecie Wyborczej” nie były w stanie skusić widza Polsatu.

Decydenci tej stacji musieli o tym wiedzieć, a decyzję o emisji podjęli pewnie z innych względów (np. poprawa wizerunku, nawiązanie kontaktów…). Jednak działanie „wbrew naturze” mści się stratą finansową, utratą widzów oraz klęską na swój sposób wartościowej produkcji. Jedyną szansą „Ekipy” była emisja w TVP.

[srodtytul]Świat spreparowany[/srodtytul]

Programy TV kształtują wyobraźnię indywidualną i zbiorową, pozwalają marzyć i wyznaczają horyzonty marzeń, kształtują ambicje i trendy. Częściej niż nam się wydaje mają wpływ na życie polityczne i instytucje. Jednak paradoksalnie wcale nie serwisy informacyjne modelują opinie polityczne.

Analitycy są w zasadzie zgodni: gdyby nie kultowy amerykański serial „24 godziny” – zapierająca dech w piersiach historia walki ze spiskiem na życie czarnoskórego kandydata na prezydenta – prawdopodobnie Barack Obama nigdy nie zostałby prezydentem USA.

Bo wpływ telewizji na życie zbiorowe jest ogromny. Podzielam zresztą opinię, wedle której TV ponosi (współ)odpowiedzialność za wzrost i pojawienie się nowych form przemocy. Tylko, że obrazy najbardziej brutalne pojawiają się w produkcjach amerykańskich, gdyż w Stanach tolerancja wobec przemocy – realnej i filmowej – jest większa niż w Europie.

Amerykańskie seriale sprzedają się w Chinach i w Szwecji, w Polsce i w Brazylii. Już nie robi się bajek o królewnie Śnieżce, zbyt „białej” i określonej. Postaci kreskówek i animacji niemal nie mają rysów twarzy, aby każda morfologia mogła się w nich odnaleźć. Z tego samego powodu najpopularniejsze są produkcje, w których bohaterami są zwierzątka.

Sam w sobie zabieg to niegroźny, choć bogaty w konsekwencje. Bo w tak spreparowanym homogenicznym świecie jedyny wiarygodny konflikt musi się opierać na przemocy. Mająca źródło w decyzji marketingowej homogeniczność świata jest ułudą. Łączy się za to z walką o rynki zbytu. Choć amerykańskie wytwórnie produkują dla całego świata, to amerykańscy nadawcy odmawiają zakupu filmów dubbingowanych, co wyklucza z tego rynku wszystkich spoza anglosaskiej przestrzeni językowej.

[srodtytul]Audiowizualna kolonia[/srodtytul]

Krajem prowadzącym aktywną politykę budowania własnej kultury jest Kanada. W wyniku wpisanej w strategię rządu polityki powstała imponująca produkcja audiowizualna, która znalazła wierną publiczność. W ten sposób Kanada, nie posiadając istotnej granicy geograficznej, językowej czy religijnej, buduje – bez cienia wrogości – własną tożsamość wobec potężnego sąsiada. Na przeciwległym biegunie znalazła się Holandia, w zasadzie audiowizualnie skolonializowana przez produkcje amerykańskie. Czy tego chcemy? Czy rola audiowizualnej kolonii nam odpowiada i powinna być naszym celem?

Szanuję amerykańską energię i siłę, lecz świat stanie się uboższy, gdy miliony młodych ludzi zaczną poruszać się, myśleć i marzyć wedle formuły made in USA. Nie ma w tym stwierdzeniu przesady. Poza anegdotycznym „yes, yes, yes” i nieszkodliwym popcornem w kinach, widzimy upowszechnianie się modeli kompletnie w europejskiej tradycji absurdalnych i pozbawionych sensu. Przykładem był zabieg instalowania Halloween. Wyśmiany w zachodniej Europie jako kulturalny Czarnobyl i nowa maszynka do napędzania zakupów spalił na panewce, lecz pamiętam wydanie serwisu informacyjnego, w którym przemilczano tłumy na cmentarzach, a lansowano dynię.

Nie tylko w Polsce zarzuca się telewizji publicznej, że gromadzi widownię starszą i bardziej prowincjonalną niż stacje komercyjne. Tak, telewizja publiczna towarzyszy osobom starszym. Podobnie jak samotnym i chorym. Dla mieszkających poza wielkimi miastami telewizja jest głównym źródłem wiedzy o świecie i podstawowym dobrem kultury.

Odkąd zamordowano wiejskie biblioteki, upadły kina i powiatowe teatry, a prowincjonalne „imprezy kulturalne” służą wójtom i starostom w podlizywaniu się elektoratowi, telewizja została sama na placu boju. Nie łudźmy się, że Internet przejął tę funkcję, bo nie przejął. Żenująco niski procent Polaków czyta gazety. Brak nawyku, ale też dlatego, że codzienna prasa jest wydatkiem, na który nie wszystkich stać.

Tymczasem media spełniają rolę społeczną, gdy wywołują dyskusje i komentarze. Samotna lektura ma inny współczynnik oddziaływania. Wystarczy posłuchać, jak na ławkach przed blokami czy wiejskimi sklepami komentowane są „Wiadomości”.

Upadek TV publicznej wiąże się z upadkiem jednej z ostatnich struktur fedrujących wszystkie grupy wiekowe, niezależnie od dochodów i miejsca zamieszkania. Grupy lekceważone przez reklamodawców mają prawo do TV powszechnie dostępnej i mówiącej językiem im bliskim. A państwo ma obowiązek im ten dostęp zapewnić.

Notabene w Polsce istnieje wykluczenie telewizyjne w skali, która pozwala mówić o skandalu. Sygnał TVP Info nie dociera do 13 milionów ludzi mieszkających na 88 proc. powierzchni Polski. O TVP Kultura lepiej nie mówić. Dopiero przejście na nadawanie cyfrowe (naziemne lub satelitarne) może zlikwidować nierówność w dostępie do pełnej oferty TVP. Obsesja polityczna

Kwestia – prawdziwego i wyimaginowanego – politycznego wychylenia serwisów informacyjnych nie jest przedmiotem tego tekstu. Na tym terenie rozum często przysypia. Telewizja publiczna z natury nie lubi jednak ostentacji; woli ostrożność. Na wszelki wypadek.

Tak czy owak politycy nie dostrzegają, że stronniczość telewizji publicznej nie jest bardziej niebezpieczna niż uzależnienie od stacji komercyjnych. Pozycjonowanie się wobec jednego nadawcy (nawet przychylnego) sprawia, że stronnictwo polityczne staje się zakładnikiem jednej stacji, co natychmiast dostrzegają odbiorcy. Wrażliwość w tej materii bierze się ze skrzywionej perspektywy kogoś, kto włącza odbiornik tylko na serwis informacyjny.

Tymczasem w TVP1 wszystkie wydania „Wiadomości” stanowią nikły procent czasu antenowego – jakieś 45 minut na dobę.

Upadek TVP raczej nie powiększy dochodów stacji komercyjnych. Bo cyfryzacja wprowadzi na rynek wiele nowych kanałów i reklamowy tort trzeba będzie dzielić na więcej mniejszych kawałków. Ponadto widzowie nie zniosą większej ilości reklam (w 2008 roku reklamy stanowiły 20 proc. czasu antenowego TVN). Może natomiast wzrosnąć ich cena, co pogłębi istniejące już na polskim rynku zjawisko: na telewizyjną promocję stać tylko najbogatsze koncerny – głównie spożywcze i kosmetyczno-farmaceutyczne.

Nie słyszałam, by kwestia dostępności mniejszych firm do telewizyjnej reklamy interesowała polityków. A przecież pobudzenie ekonomiczne przedsiębiorstw innych niż globalni gracze leży w interesie państwa.

[srodtytul]Mit wielkich pieniędzy[/srodtytul]

Wbrew powszechnym opiniom TVP jest niedofinansowana i nikt lepszej od abonamentu formuły finansowania mediów publicznych nie wymyślił. Ani likwidacja błędów zarządzania ani korekta nieracjonalnej polityki kadrowej nie zapełnią luki budżetowej, na którą media publiczne są skazane, jeśli chcą być publiczne.

Telewizja finansowana wyłącznie z reklam (i ewentualnych darowizn) będzie telewizją komercyjną, choćby nosiła nazwę publicznej, a wszelkie dodatkowe wobec niej wymagania oznaczać mogą tylko jedno: wyrok śmierci. Wprawdzie słyszałam ludzi twierdzących, że oferta programowa TVP w niczym nie różni się od oferty Polsatu i TVN, lecz nonsensowność tej tezy tłumaczę tym, że telewizji nie oglądają i nie mają pojęcia, co stacje pokazują.

Przywoływanie wzorów amerykańskich jest nieporozumieniem. Tamtejsza publiczna PBS nadaje długie debaty na świetnym poziomie, a widzowie hojnie ją dotują, bo w ten sam sposób dotują muzea i operę. To model nie do odtworzenia, gdyż wynika z innego obyczaju. Nie wiem zresztą, czy byłoby to pożądane. Podobno PBS starannie unika kontrowersyjnych tematów, ponieważ stacja panicznie boi się utraty sponsorów.

Mówi się, że TVP zatrudnia za dużo ludzi, kosztuje za drogo i trwoni grosz publiczny hojnie płynący z abonamentowej daniny. Warto zatem zobaczyć, jak wygląda sytuacja w innych krajach. Budżet telewizji publicznej we Francji (w roku 2007) wyniósł 9,5 miliarda euro, w Niemczech – 13,5 miliarda, w Wielkiej Brytanii – 17,1 miliarda euro.

W roku 2008 budżet TVP – abonament i reklamy łącznie – to mniej niż 2 miliardy. Nie euro, ale złotych.

Wysokość rocznego abonamentu też radykalnie odbiega od polskich stawek. Francuzi płacą 118 euro (ale TV publiczna jest dofinansowana z budżetu) Niemcy – 215 euro, Brytyjczycy – 168 euro, Duńczycy – 288, a Szwedzi – 220 euro. A unikanie płacenia jest tam w zasadzie niemożliwe i uznane za naganne. W Polsce płacimy 180 złotych rocznie. A płacą tylko niektórzy.

Pamiętajmy, porównując te sumy, że tylko fundusz płac jest tu czynnikiem elastycznym. Cała reszta – czyli koszty techniczne – są identyczne jak na Zachodzie. Telewizja jest medium drogim i wymagającym stałego inwestowania w bazę techniczno-realizacyjną, bo widzowie stali się wymagający.

Z rozbawieniem przeczytałam relację o awanturze wywołanej przez francuskiego deputowanego, którego słowa brzmiały jak wyjęte z ust polityków polskich. Rzeczony deputowany zauważył, że stacjom komercyjnym starczy jeden dziennikarz, by zrobić temat, do którego telewizja publiczna przysyła dziennikarza, operatora, dźwiękowca i kierowcę (sic!) Odpowiedź France 2 była identyczna jak wyjaśnienia polskie: „jesteśmy niedoinwestowani, mamy stary sprzęt i starych pracowników, których chronią związki zawodowe powołujące się na prawa, które stworzyli politycy”.

Nic dodać, nic ująć. Poza cyframi. Bo w TVP pracuje 4430 osób, podczas gdy niemiecka ARD zatrudnia 22 300 osób, a francuska TV publiczna – 11 tysięcy. I żadna z nich nie gromadzi 40 proc. widzów. Bo jak kulawa, jak niedoskonała byłaby oferta TVP, to widzowie głosują za nią i na nią. A z wynikami oglądalności jest jak z demokracją: to fatalny system oceny, lecz nikt nie wymyślił lepszego. Żeby nie było niczego?

Poddana nieustannym zmianom władz TVP jest dławiona finansowo i wizerunkowo. To wszystko przekłada się na jakość programu. A licha jakość służy uzasadnianiu konieczności dalszych ograniczeń. Tworzy się błędne koło. Wokół TVP powstała dynamika negatywna.

Nieustanny brak stabilności zniszczył normalne relacje w firmie, której podstawą i zasadą powinna być gotowość do podejmowania ryzyka oraz praca zespołowa. W pojedynkę pisze się książki czy artykuły prasowe; telewizji w pojedynkę robić się nie da. Dobry telewizyjny program nie powstanie bez zaangażowania zespołu ludzi o szczególnych predyspozycjach. Jak mówił kiedyś o modzie Yves Saint Laurent „nie jest to sztuka, ale muszą ją tworzyć artyści”. Tymczasem telewizja publiczna musi być skuteczną konkurentką dla stacji komercyjnych, a zarazem realizować zadania, których te ostatnie pełnić nie mogą.

Ewentualny – i prawdopodobny – upadek TVP powinien więc spędzać sen z oczu wszystkim: jej widzom, politykom oraz… konkurentom. Bo wraz z cyfryzacją pojawią się na rynku nowi gracze, którzy polować będą na tym samym co oni terenie: wśród grupy komercyjnej, czyli widzów w wieku 16 – 49 lat. Tort dochodów z reklam nie ma wprawdzie stałych rozmiarów, ale dzielony będzie na więcej kawałków, których wielkość pozostaje niewiadomą. I logika rynku wskazują, że nowi gracze opierać się będą na importowanych formatach i produkcjach, których ceny – ze względu na silną konkurencję – bynajmniej nie spadną.

Wszystkie firmy producenckie nie odnajdą się w reklamie. Większość upadnie, a wraz z nimi raczkujący polski przemysł audiowizualny. Porównanie z prasą pisaną narzuca się samo, choć konsekwencje są niewspółmierne. Bo gazeta nie przetrwa, przedrukowując tłumaczone artykuły, ale telewizję bazującą na produkcji obcej wyobrażam sobie znakomicie. Czy rzeczywiście – jak mówił klasyk – chodzi o to, żeby nie było niczego? Autorka jest publicystką, od stycznia do marca 2007 roku była dyrektorem Biura Programowego TVP. W PRL działała w opozycji

Krótkowzroczność i nieodpowiedzialność aktorów życia publicznego doprowadziła TVP na skraj przepaści. Zarówno ekonomicznie, jak programowo, telewizja publiczna w Polsce jest niemal bankrutem. To „niemal” czyni dużą różnicę. Bo nic łatwiejszego od pomstowania na telewizję publiczną. Tylko nikt nie mówi, jakie będą konsekwencje jej zapaści.

Gdy upadnie TVP, na wskrzeszenie nie ma co liczyć. Taka reanimacja jeszcze nikomu się nie udała. Wie coś na ten temat Nowa Zelandia, gdzie zlikwidowano publiczną telewizję na rzecz funduszu kupującego programy misyjne w stacjach komercyjnych. Rezultat okazał się katastrofalny. Według raportu Nissena ilość programów o charakterze misyjnym spadła tam do poziomu najniższego w świecie.

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: PSL nie musiał poprzeć Hołowni. Trzecia Droga powinna wreszcie wziąć rozwód
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA