Horyzonty myślenia polskich elit powinny rozciągać się dziś od Tallina i Sztokholmu po Ankarę, Tel Awiw, Tbilisi, Aszchabad czy Astanę, bo w tej przestrzeni się rozgrywały, rozgrywają i rozgrywać będą polski los i polskie interesy. Wiedzą już o tym wiodące polskie firmy, dla których jest to główna przestrzeń ekspansji zagranicznej. Za obecnością gospodarczą powinna iść obecność polityczna, bo skala naszych wpływów w UE zawsze będzie pochodną skali naszych wpływów na wymienionym obszarze. Tymczasem, jeżeli w polskim establishmencie dominują ludzie, którzy swoje uwikłania, aspiracje i wzorce prestiżu lokują w Berlinie, Brukseli, Moskwie, Londynie czy Nowym Jorku, to z Polską taką, jaka ona jest, rzadko będzie im po drodze.
Lęk przed wzrostem?
Filozofowie uczą, że projekty przyszłości są paradoksalnie pochodną przeszłości, a polska przeszłość jest – co tu dużo mówić – trudna i kłopotliwa. Polski interes narodowy po 1989 roku był zakładnikiem dojrzewającej w latach 60. formacji tak zwanych szyderców, którzy każde myślenie w większej skali zwalczali jako szkodliwą bohaterszczyznę. Swój generacyjny moment entuzjazmu przeżyli oni w czasach gierkowskich. Po upadku projektu „rozwiniętego społeczeństwa socjalistycznego" ogarnął ich wstyd, a po długotrwałym kryzysie lat 80. patrzeli oni na Polskę już jak na masę upadłościową, którą trzeba upłynnić, znieczulając się cynizmem. Uznali, że ten ciężar, nazywany Polską należy zdeponować na tzw. Zachodzie. Formacja ta cechuje się wysoką lękliwością, a jej ulubioną frazą retoryczną jest „ja bym się bardzo bał myśleć / mówić / działać w ten sposób".
W tym kontekście pojawia się tak silnie wpisany w DNA współczesnego polskiego establishmentu paradygmat pogoni-i-integracji. Cele dla Polski definiowane są najczęściej poprzez odniesienie do standardu zewnętrznego, do którego – jako niedojrzali - musimy dorosnąć. Na pierwszym etapie transformacji paradygmat ten miał pewne zalety, ale niestety wraz z jej postępowaniem nie zanikał i coraz bardziej utrudniał wyartykułowanie integralnej wizji własnego interesu, który należy grzecznie acz stanowczo i konsekwentnie wpisywać w interes klubów, do których wstąpiliśmy.
Paradygmat integracyjny wyczerpał się definitywnie w okolicach 2004 roku, co zbiegło się z traumą IV RP, wywołaną lękami przed nagłą utratą przez elity transformacyjne monopolu definiowania celów. Trauma ta doprowadziła do wyparcia z życia publicznego wszelkich prób zbudowania mechanizmów konsensualnych i szerokich, partnerskich koalicji wokół strategicznych celów wynikających z wewnętrznych potrzeb i ambicji polskiego życia gospodarczo-politycznego. Zamiast partnerstwa mamy pleniący się klientelizm, zamiast zaufania – bezwzględną koalicję niszczącą wszystkie reguły parlamentaryzmu. Od 2007 roku stoimy w miejscu i nie zmienią tego niemożliwe do wdrożenia dokumenty strategiczne („Strategia 2030. Trzecia fala nowoczesności"), których nie zna chyba nawet premier.
Euro jako atrapa rozwoju
Nie dziwi zatem, że strategiczne cele rozwojowe zastąpiły ich atrapy. Oto przykład. Wyliniały paradygmat integracyjny powrócił na nowo w dość przygnębiającej debacie na temat wejścia Polski do strefy euro, w której główny argument brzmi: jeśli nie wsiądziemy do tego pociągu, to on nam odjedzie. A jak odjedzie, to aż strach pomyśleć, co się stanie. Tymczasem, aby dostrzec absurd tak postawionej kwestii wystarczy postarać się odpowiedzieć na dwa pytania: jakie korzyści wejście do strefy euro przyniesie polskiemu rozwojowi (wzrostowi)? I ile będzie ono kosztowało?
Odpowiedź na pierwsze pytanie jest następująca: wejście do strefy euro nie ma żadnego istotnego przełożenia na szybszy rozwój gospodarczy Polski. Niemal na pewno zaś prowadzić będzie do nieoptymalnej dla naszych potrzeb polityki budżetowej (pełen pakt fiskalny) i monetarnej (stopy procentowe ustalane dla całej strefy), co ogólnie doprowadzi do zmniejszenia elastyczności reakcji na szoki i odkształci strukturę gospodarki. Odpowiedź na drugie pytanie pokaże, że oprócz nieuchronnego wzmocnienia waluty w widełkach ERM2 nawet o procent, jednorazowych kosztów związanych z partycypacją w ESM (dla Polski około 30-40 mld euro), utracimy także istotne elementy suwerenności gospodarczej poprzez wejście do unii bankowej, co dziś oznacza wyjęcie trzech największych banków spod nadzoru KNF i osłabienie jego władztwa. (Tak na marginesie, Polska powinna dziś zawetować dyrektywę CRD IV, która inaczej doprowadzi do całkowitej utraty kontroli nad kapitałami krajowych instytucji finansowych będącymi częścią zagranicznych grup kapitałowych.)