Ale stało się coś nieoczekiwanego. Kraje dotąd nienagannie proeuropejskie – Niemcy, Luksemburg, Austria, Finlandia czy Szwecja – uznały, że zanim zakrzykniemy razem, warto spytać, co tak naprawdę oznacza owo „Więcej Europy!”. Okazało się, że oznacza transfer bilionów euro w postaci pożyczek, programów ratunkowych, wspólnych obligacji oraz funduszy europejskich do krajów o nadmiernym zadłużeniu. I tu nastąpił najpierw ostrożny, a następnie całkiem otwarty zwrot akcji.
Do tej pory integracja była ochoczo finansowana przez państwa Północy, jak się okazało bez żadnych gwarancji, ponieważ – szczególnie w polityce niemieckiej – żywe było przekonanie, że proces integracji i transfery pieniędzy spowodują dobrowolną zmianę polityczną na rzecz budowy europejskiego projektu politycznego. Postępowano więc według zasady: „najpierw pieniądze, następnie zmiany traktatów i transfer kompetencji”.
Dziś w stolicach wszystkich wymienionych państw następuje zmiana paradygmatu. Szczególnie w Niemczech wyraźnie widać, że nową zasadą będzie: „Najpierw gwarancje, transfer kompetencji, a potem pieniądze”. Tę zmianę przypieczętuje wynik jesiennych wyborów w Niemczech. Podwaliny pod to położył już Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe – wygodne narzędzie tej w istocie eurosceptycznej zmiany, które na dodatek pozwala niemieckim politykom nie ponosić za to kosztów wizerunkowych.
Polityka kompleksów
Polska jest modelowym przykładem sukcesu tego starego schematu. Transfery bezpośrednie z Brukseli wyłączyły refleksję rządu nad pożądanym kształtem relacji Warszawy z Brukselą. Refleksji, która jeszcze 10 lat temu była obecna także wśród polityków PO. Powolne osuwanie się obozu rządowego w ten europejski oportunizm powoduje, że Warszawa jest dziś jedyną dużą stolicą w Europie, gdzie zawołanie „Więcej Europy!” cieszy się poważnym uznaniem.
Ta redukcja polskiej polityki sięga nawet głębiej. Zamiast stawiać pytania o bezpieczeństwo i dobrobyt, politycy coraz częściej łamią sobie głowę, przy jakim stole usiądziemy, której klasy wagonem pojedziemy, w którym kręgu czy w jakiej unijnej „prędkości” się znajdziemy. Ta retoryka jest próbą wyzyskania do ostatniej kropli polskiego kompleksu; jest budowaniem polityki na polskich statusowych obawach.
Stoi za nią bezrefleksyjne i bezwarunkowe poparcie dla każdej wersji integracji – jak najszybciej, jak najgłębiej, po same uszy. Byłbym spokojniejszy, gdyby chodziło tylko o retorykę. Kłopot polega na tym, że ta retoryka jest w Polsce treścią polityki, która zakłada przekazanie każdej kompetencji budżetowej, fiskalnej, socjalnej, gospodarczej czy monetarnej w imię mglistego celu politycznego, ledwie zarysowanego na kawiarnianej serwetce w Brukseli. Wbrew faktom i rachubom.