Zostawcie habilitację, zlikwidujcie profesurę

Polska nie może promować dziesięciu uczelni i pchać ich do konkurencji z najwybitniejszymi na świecie. Wystarczą dwie najlepsze: Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet Jagielloński – proponuje filozof

Aktualizacja: 27.05.2008 08:33 Publikacja: 27.05.2008 01:22

Red

W debacie o reformie nauki w Polsce wciąż pojawia się ogólna idea wyodrębnienia specjalnie finansowanych uczelni elitarnych i wciąż nie ma dobrego pomysłu, jak to zrobić w szczegółach.

Na pewno nie jest takim pomysłem wyodrębnienie przez uczelnie KNOW (krajowych naukowych ośrodków wiodących) postulowane w projekcie ministerialnym. Nie da się uczciwie finansować KNOW w oderwaniu od uczelni, których są częściami, bo uczelnie są zintegrowane: dydaktycznie, badawczo i finansowo. Natomiast finansowanie uczelni, w których jest najwięcej KNOW, a tak właśnie widzi to ministerstwo, nie różni się niczym istotnym od starej – odwiecznej – koncepcji: KNOW służą jedynie jako podstawa dodatkowego rankingu.

Koncepcja ta ma jedną zasadniczą wadę. W dotychczasowym myśleniu o elicie uczelni – UW, UJ, UAM, UWr, UMK, UŁ, UG itd. – nie sposób nie uwzględnić tego końcowego „itd.”. Wybór, dajmy na to, między UWr a UG, jeśliby jeden miał wejść do elity, a drugi nie – byłby arbitralny. Rankingi bywają różne, a względna pozycja uczelni zmienia się często.Jako remedium proponuje się otwarcie elity – uczelnie miałyby konkurować o miejsce w niej z roku na rok.

Ten pomysł, jakkolwiek brzmi szlachetnie, jest niedobry. Uczelnia nie może zmieniać z roku na rok – czy nawet z trzylatki na trzylatkę – radykalnie sposobu finansowania. Uczelnie w elicie i poza elitą będą miały zupełnie inne ustroje. Należące do elity będą zarabiały świetną kadrą i badaniami naukowymi, te poza – masowym kształceniem. Do tego dostosowana zostanie cała infrastruktura: struktura administracji, a nawet liczba i kubatura budynków. Nie da się więc przełączać co chwilę z jednego modelu na drugi.

Jeżeli uczelnie elitarne mają dostawać naprawdę dużo więcej pieniędzy i naprawdę dużo lepiej kształcić, to ten podział musi być ustalony na wiele lat, na dziesięciolecia. Czy da się to zrobić bez arbitralnego skazywania podobnych uczelni na diametralnie różny los?

Da się. Jest bowiem między uniwersytetami (a mój pomysł dotyczy wyłącznie uniwersytetów) w Polsce naturalna granica, która utrzymuje się od zawsze i w przewidywalnej przyszłości będzie się utrzymywać. To granica między Uniwersytetem Warszawskim i Uniwersytetem Jagiellońskim a całą resztą. Błąd dotychczasowego myślenia o elicie uczelni polega na tym, że zakłada się milcząco kilka uczelni – pięć, sześć, dziesięć.

I tam zawsze jest problem granicy. A UW i UJ to bezdyskusyjnie i bezkonkurencyjnie dwa najlepsze uniwersytety w Polsce. Różnią się między sobą ułamkami procentów, a dziesiątkami procentów – od innych uniwersytetów we wszystkich rankingach. Za nimi jest przepaść.

Myśl o profesurze (zwłaszcza ocukrzonej prawem do przejścia w stan spoczynku) zabije odwagę myślenia równie skutecznie jak myśl o habilitacji

A zatem tylko UJ i UW powinny tę elitę utworzyć. Polska nie może promować pięciu czy dziesięciu uczelni i pchać ich do konkurencji z najlepszymi na świecie, nie da się utworzyć 15 centrów zdobywania Nagród Nobla. Nawet w Anglii, gdzie jest mnóstwo dobrych uniwersytetów, kiedy myśli się o światowej elicie, myśli się o dwóch: Oxford i Cambridge. W wielu dziedzinach inne uczelnie mogą być nawet lepsze (np. Uniwersytet Londyński), ale jako całość tamte dwa są bezkonkurencyjne.

To oczywiście wymaga opracowania propozycji osłodowych dla pozostałych uczelni. Po pierwsze, wyłączenie tylko dwóch uczelni z dotychczasowego systemu w zasadzie go nie niszczy. Inni będą żyli tak, jak żyją, nic im się złego nie stanie (tymczasem gdyby do elity włączyć – powiedzmy – dziesięć uniwersytetów, kilku pozostałym grunt usunąłby się spod nóg). Po drugie, można zaproponować posunięcia, które zmniejszą konkurencyjność UW i UJ względem pozostałych na rynku. Na przykład: – zmniejszyć liczbę miejsc na studiach stacjonarnych na UJ i UW; – całkowicie zlikwidować niestacjonarne studia I i II stopnia na UW i UJ. Uczelnie te mogłyby prowadzić płatnie tylko studia doktoranckie i podyplomowe (jako wymagające szczególnie dobrej kadry); – przy założeniu, że elitarność wiąże się z solidnymi pensjami, wprowadzić całkowity zakaz wieloetatowości dla pracowników UW i UJ.

Warto uprościć awans oraz spłaszczyć hierarchię, ale nie likwidować habilitację. Habilitacja jest potrzebna dla ograniczenia hochsztaplerstwa naukowego panoszącego się w wielu ośrodkach. W naszych warunkach centralna kontrola jakości jest potrzebna. Można to nazwać doktoratem certyfikowanym, można przenieść ciężar nadawania tego stopnia z rad wydziałów na komisje specjalistów powoływanych przez Centralną Komisję ds. Tytułów i Stopni Naukowych. Tak jak zaproponowano w obecnym projekcie. Ale – wbrew opinii wielu jego komentatorów – uważam, że to zmiana kosmetyczna (na dobre – jak chcą jedni, lub na złe – jak to widzą inni).

Spłaszczenie drabiny awansu mogłoby nastąpić raczej przez likwidację tytułu profesora i przyjęcie zasady, że uczelnie zatrudniają na stanowisku profesora, kogo chcą (wtedy oczywiście nie każdy profesor może promować i recenzować prace doktorskie). Nie widzę najmniejszego sensu w tym, że w myśl obecnego projektu stabilizuje się zawodowo kogoś u progu emerytury tylko po to, żeby mu dać potem prawo do „przejścia w stan spoczynku”. To jakaś niekonsekwencja.

Doktor habilitowany/certyfikowany i tak ma faktyczną gwarancję zatrudnienia, jak nie na jednej uczelni, to na innej (a już zwłaszcza na prywatnej). Jak komuś się odechce uprawiać prawdziwą naukę, odejdzie z prestiżowej uczelni i znajdzie zatrudnienie (być może nawet lepiej płatne) na mniej prestiżowej, której wystarczą jego referencje i umiarkowane zaangażowanie.

W tej chwili uczony niemal do emerytury („spoczynku”) pracuje pod presją zdobywania kolejnych szczebli. Obecny projekt tego nie zmienia. Tymczasem uproszczenie powinno polegać na tym, że od pewnego momentu – stosunkowo wczesnego, kiedy siły naukowe są jeszcze w pełni rozwinięte – uczony przestaje kierować się względami kariery i robi to, co uważa za właściwe dla nauki (a więc nie boi się zaangażować w ambitny program o trudnym do oszacowania czasie trwania i niepewnych wynikach).

Myśl o profesurze (zwłaszcza ocukrzonej prawem do przejścia w stan spoczynku) zabije odwagę myślenia równie skutecznie jak myśl o habilitacji. Tylko że habilitację teraz robi się stosunkowo wcześnie, a profesura zatruje całe twórcze życie.

Tak samo katastrofalna jest rozpowszechniona coraz bardziej polityka zatrudniania na czas określony. Uważam, że wszystkie zatrudnienia – poza pierwszym po doktoracie – powinny być na czas nieokreślony, tyle że bez mianowania. To właśnie mianowanie (a nie profesura tytularna) powinno być dodatkową formą stabilizacji szczególnie cennych pracowników. A szczególnie niecennych powinno się zwalniać. Uproszczenie ścieżki kariery musi iść w parze z uproszczeniem ścieżki pozbywania się pracowników niespełniających oczekiwań pracodawcy.

Zatrudnienie na czas określony upośledza długoterminową zdolność kredytową (mieszkanie!). Ale przede wszystkim, jest to wprowadzenie kolejnych dat, wokół których koncentrować się będzie uwaga naukowca. Znowu – zamiast pracować według rytmu narzucanego przez problemy naukowe, uczony będzie pracował według rytmu kontraktów. Zawsze wtedy bardziej opłacalną strategią będzie prowadzenie wielu małych i bezpiecznych projekcików, zamiast zaangażowania się w przełomowe, ale podatne na zakłócenia wielkie badania.

Po habilitacji czujemy przez chwilę, jakbyśmy wypłynęli na bezmiar czasu. Opracowujemy plany dalekosiężnych badań i już cieszymy się, że możemy wreszcie, zamiast szybko redagować kolejne rozdziały naszych książek, badać problemy do spodu. Ale zaraz przypomina się nam o konieczności pokonania kolejnych szczebli.

I ambitne projekty idą w odstawkę. Znowu piszemy głównie doraźne referaty i zamówione artykuły do zaprzyjaźnionych czasopism.

Staramy się, by były to prace możliwie jak najlepsze – i pewnie niektóre z nich będą całkiem przyzwoite. Ale żadna z nich nie oddaje tego, co w naszym przekonaniu jest istotą problemów, z którymi się zmagamy. Tymi problemami nie możemy się zająć tak, jak należy, bo nie wiemy (jak w wypadku prawdziwych, a nie wydumanych problemów bywa), jak to się skończy. Gdybyśmy mogli poświęcić na to parę spokojnych lat, napisalibyśmy znacznie mniej, ale te artykuły miałyby szanse być naprawdę wybitne i mogłyby być dostrzeżone w świecie i komentowane ku chwale polskiej nauki.

Ale ich nie będzie, na razie.

Autor jest doktorem habilitowanym i adiunktem w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, redaktorem naczelnym kwartalnika „Filozofia Nauki”

W debacie o reformie nauki w Polsce wciąż pojawia się ogólna idea wyodrębnienia specjalnie finansowanych uczelni elitarnych i wciąż nie ma dobrego pomysłu, jak to zrobić w szczegółach.

Na pewno nie jest takim pomysłem wyodrębnienie przez uczelnie KNOW (krajowych naukowych ośrodków wiodących) postulowane w projekcie ministerialnym. Nie da się uczciwie finansować KNOW w oderwaniu od uczelni, których są częściami, bo uczelnie są zintegrowane: dydaktycznie, badawczo i finansowo. Natomiast finansowanie uczelni, w których jest najwięcej KNOW, a tak właśnie widzi to ministerstwo, nie różni się niczym istotnym od starej – odwiecznej – koncepcji: KNOW służą jedynie jako podstawa dodatkowego rankingu.

Pozostało 92% artykułu
analizy
Wybory prezydenckie 2025. Kandydaci rywalizują nie tylko ze sobą, ale i z przeszłością
Opinie polityczno - społeczne
Marcin Molski: Ciemna strona CBA
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Dzień świstaka z obchodami 80. rocznicy zakończenia II wojny światowej
Opinie polityczno - społeczne
Maciej Miłosz: Polskie okręty podwodne, czyli honor wicepremiera Kosiniaka
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Barbara Brodzińska-Mirowska: Zmiany w składce zdrowotnej to polityczna pułapka na miarę Polskiego Ładu
Materiał Promocyjny
Fundusze Europejskie stawiają na transport intermodalny