„Za sprawą Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza debata nad przeszłością Lecha Wałęsy przypomina pomieszanie historii z histerią”. Tymi słowy Mariusz Chudy na łamach „Newsweeka” rozpoczyna swój tekst na temat historyków IPN. Autor, deklarujący obrzydzenie histerycznym tonem dyskusji na temat książki o Lechu Wałęsie, sam używa całej gamy epitetów wobec historyków. Cenckiewicz i Gontarczyk nazwani zostają „anty-Bolkami” i „jastrzębiami z IPN”. Gontarczykowi przypisuje nieustanne odwoływanie się do Romana Dmowskiego (gdzie? kiedy? w jakich książkach? – odpowiedzi próżno szukać).
By dopełnić obrazu moralnej szpetoty jednego z naukowców, dziennikarz „Newsweeka” sięga po zabójczy argument: „Cenckiewicz lubi iść pod prąd. Lustracyjne ostrogi zdobywał w gronie rodzinnym. Zlustrował swego dziadka, długoletniego dyrektora sopockiego Grand Hotelu. Dogrzebał się informacji, że dziadek był wysokim funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa. Swoich odkryć dokonał, będąc pracownikiem gdańskiego oddziału IPN”.
Wizja Cenckiewicza jako lustratora własnej rodziny ma same zalety. Informuje o „dziadku z SB”, a jednocześnie buduje wizerunek historyka jako oszalałego inkwizytora.
Aby prześledzić genealogię insynuacji o rodzinnej lustracji cofnijmy się do roku 2005. Wtedy w wypowiedzi dla „Wprost” (nr 25/2005) Cenckiewicz, opowiadając o swojej pracy w IPN, przyznał się do paradoksu – koneksji z esbekiem. W styczniu 2007 roku tę chwilę szczerości badacza tygodnik „Polityka” wykorzystał do efektownej insynuacji. Ryszarda Socha, autorka jego sylwetki, napisała: „Dziadka Sławomir zlustruje później, jako pracownik IPN, podobnie jak starszy od niego Ryszard Terlecki zlustrował swego ojca Olgierda, znanego pisarza”.
Jak było naprawdę? O sprawie usłyszałem w moim rodzinnym Gdańsku, ponad cztery lata temu od kolegów pracujących w IPN. Zapamiętałem ją szczególnie, bo traf chciał, że historykiem, który podczas badań natrafił na kartę rejestracyjną oficera SB Mieczysława Cenckiewicza, był niemalże mój imiennik Piotr Semków. Sławomir Cenckiewicz, zapytany przez Semkowa, czy zna kogoś o takim nazwisku, wyznał, że może to być jego dziadek, znany mu tylko ze słyszenia. Historyk nie znał dobrze nawet swego ojca, który niedługo po urodzeniu się syna opuścił żonę. Aby rozwikłać sprawę, Cenckiewicz wystąpił zatem o akta Mieczysława, a gdy poznał ich zawartość, uznał za naturalne poinformować o tym kolegów z IPN. Nie było w tym żadnej ostentacji ani niezdrowej fascynacji. Historyk nie pisał żadnej pracy naukowej na temat swego dziadka, nie poświęcił mu ani jednej osobnej publikacji. Nie znajdujemy niczego, co można nazwać obsesyjnym drążeniem sprawy. Cenckiewicz może mieć do siebie pretensje jedynie o to, że wspomniał o dziadku z SB reporterom „Wprost”.