Jako obywatel cieszę się, że kagańcowy, absurdalny przepis o karaniu za „pomówienie narodu o udział w zbrodniach komunistycznych i nazistowskich” został wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego z ubiegłego piątku wymazany definitywnie z polskiego prawa. Jako prawnik rozumiem i nawet pochwalam przyczyny, dla których TK postanowił dokonać tego na podstawie proceduralnej wadliwości uchwalenia tego przepisu. Ale jako ktoś uważający się w chwilach chełpliwości także za filozofa polityki żałuję, że Trybunał nie schwytał byka za rogi, ale zaszedł go (tego byka) od zupełnie innej strony.
Bo przecież to przede wszystkim sama treść, a nie tylko procedura uchwalenia, była prawdziwą aberracją. Przepis przewidujący karę więzienia za „pomówienie narodu” m.in. o „odpowiedzialność za zbrodnie komunistyczne lub nazistowskie” stanowi klasyczny przykład karania za opinię – rzecz niespotykana w państwie demokratycznym. Jest to ustanowienie oficjalnej ortodoksji, odejście od której jest karane.
Jaka skala szmalcownictwa, przypisywanego Polakom, staje się tak wielka, że stanowi „pomówienie” całego narodu, a nie tylko poszczególnych jednostek?
Nie chodzi tu wcale o jakieś rozciągnięcie tradycyjnego pojęcia zniesławienia na szerszy podmiot chroniony – cały naród, ale o to, że pewne interpretacje najnowszej historii zostały zagrożone karą więzienia. Trudno sobie wyobrazić bardziej drastyczne odejście od standardów minimum dotyczących wolności słowa, a obowiązujących w Europie, na mocy choćby europejskiej konwencji praw człowieka.
Od którego momentu przypisanie narodowi jakiejś zbrodni komunistycznej lub nazistowskiej stanowi obarczenie narodu odpowiedzialnością? Czy ktoś twierdzący, że winnymi zbrodni w Jedwabnem są Polacy, podlegałby odpowiedzialności karnej, jeśli nie dodał, że uczynili to z poduszczenia Niemców? Jaka skala szmalcownictwa, przypisywanego obywatelom polskim, staje się tak wielka, że stanowi „pomówienie” całego narodu, a nie tylko poszczególnych jednostek?