To znany psychologom objaw, że człowiek cierpiący na jakąś przypadłość albo mający jakiś problem przypisuje to samo wszystkim dookoła. Zwłaszcza wtedy, gdy jego stan postrzegany jest jako coś wstydliwego, a w każdym razie nieprzynoszącego dumy. Nie tylko ja cierpię na depresję, straciłem sens życia, wiarę w ideały; wszyscy stracili. To pociesza. Rzutowanie swojego problemu na innych jest też skutecznym mechanizmem obrony przed wyrzutami sumienia i wynikającym z nich psychicznym dyskomfortem.
Niekiedy działa on na masową skalę. Eksplozja w III RP popularności Jerzego Urbana i jego szmatławego pisemka, w którym zaczytywały się i znajdowały ukojenie sieroty po Peerelu, stanowiła tylko powtórzenie podobnych wydawniczych sukcesów np. w postfaszystowskich Włoszech („l’Uomo Qualunque”) czy dzierżącej wszelkie rekordy okupacyjnej kolaboracji z Hitlerem Francji („Harakiri”). Rzesza ludzi uświnionych wytwarza popyt na medium, które ukoi ich boleści nurzaniem wszystkich cnót i herosów w fekaliach, obscenami i kreśleniem świata, w którym świniami są wszyscy, a więc nie ma się powodu własnego ześwinienia wstydzić.
Na intelektualnie wyższym poziomie taki sam mechanizm zbudował popularność niektórych filozofów, na przykład okrzyczanego Jacquesa Derridy, uspokajających sieroty po marksizmie, że ich wiara okazała się fałszywa, ale to dlatego, że wszystkie wiary są z założenia fałszywe, ergo, plotąc brednie, które rzeczywistość zweryfikowała jednoznacznie, nie zbłądzili bardziej niż wszyscy inni mówiący cokolwiek innego.
Przypadek Marka Beylina lokuje się bliżej Derridy niż Urbana, ale i jego artykuł „Polska wypalona” („Gazeta Wyborcza”,13 września 2008) mający, jak się zdaje, otworzyć debatę nad przyszłością „liberalnej inteligencji”, jest w przemożnym stopniu efektem działania opisywanego tu mechanizmu. Czołowy publicysta michnikowszczyzny wydusza z siebie przyznanie, że jego salon jest w stanie kompletnego intelektualnego wyjałowienia, tudzież że gorliwe, ocierające się o lizusostwo poparcie dla Donalda Tuska okazało się pułapką – nie potrafi jednak zrobić tego inaczej niż w połączeniu z atakiem na konserwatystów wiodącym do konkluzji, że cała w ogóle Polska jest „wypalona”, nikt nie ma pomysłu, co z nią zrobić dalej, a jeśli ma, to kiepski.
Szczególnie zajmuje go „krach konserwatyzmu”, wyrażający się w tym, że Beylin nie natrafił ostatnimi czasy na żaden wielki programowy artykuł Dariusza Gawina, Tomasza Merty czy Dariusza Karłowicza. Miarę tego krachu stanowić ma fakt, że nawet takie tuzy polskiego konserwatyzmu jak Aleksander Hall i Tomasz Wołek, mimo swych zasług w propagandowym dyskredytowaniu Kaczyńskich, nie zdołali myśli konserwatywnej „pchnąć na nowe tory”. Strasznym zaś tego skutkiem jest „oddanie pola sfanatyzowanym przyjaciołom PiS z „Rzeczpospolitej”„, którzy „nie zastanawiają się, dlaczego ich ulubiona partia przegrała, a oni ponieśli klęskę wraz z nią”.Nawet po długim zastanowieniu nie potrafię zgadnąć, o jaką klęskę chodzi Beylinowi. Chyba nie o sprawy biznesowe? To nie nam, ale „Wyborczej” (według zestawień ZKDP) w ostatnim roku sprzedaż spadła bez mała o jedną piątą. Być może wynika to z innych przyczyn, a być może ma związek z jej żenującym nawet dla wyborców PO wazeliniarstwem i nagminnym świadczeniem władzy propagandowych usług. Takich jak poświęcanie pierwszej strony na wyliczanie strajkującym w prowincjonalnym szpitalu lekarzom, że i tak mają większe pensje niż pracownicy renomowanego szpitala w Warszawie.Być może dopiero ten znak, że Polacy jednak nie cenią sobie wazeliniarzy, ostudził nieco prorządową gorliwość redaktorów z Czerskiej i skłonił redakcję do zamieszczania pewnych, stonowanych oczywiście i ostrożnych, ale jednak dąsów na ekipę Tuska. Co prawda głównie o to, że nie dość gorliwie rozlicza zbrodnie PiS.