Czy naprawdę większość z nas jest kompetentna, by sensownie wypowiedzieć się w sprawie traktatu lizbońskiego, prywatyzacji służby zdrowia czy też zalet i wad wprowadzenia w Polsce euro? Przecież jasne jest, że są to tak skomplikowane zagadnienia, iż wyborcy w swych decyzjach nie będą się kierować wiedzą na ten temat (bo jej mieć nie będą), ale wskazaniami swoich ulubionych polityków i mniemaniami wypracowanymi na podstawie swych politycznych sympatii. Zwolennik PO zagłosuje więc za przyjęciem euro, bo będzie wierzył Donaldowi Tuskowi, że jest to rozwiązanie dobre dla naszego kraju, a wyborca PiS zagłosuje przeciw, jeśliby Jarosław Kaczyński obwieścił, że przyjęcie euro zagraża naszej suwerenności. Po co więc organizować referendum, jeśli i tak biorący w nim udział będą się kierować swymi afiliacjami politycznymi? Czy nie lepiej zostawić to parlamentowi i zasiadającym tam politykom?
Tych 460 posłów jest o wiele bardziej kompetentnych niż 30 milionów Polaków uprawnionych do głosowania. Ponad 90 proc. parlamentarzystów ma wykształcenie wyższe (podczas gdy jedynie 10 proc. całej populacji może to o sobie powiedzieć), z czego duża część to ekonomiści i prawnicy. Ich decyzja, wsparta dodatkowo opiniami pracujących dla nich ekspertów, będzie o niebo bardziej sensowna niż decyzje przeciętnych obywateli. Lepiej – mówiąc bardzo obrazowo – oddać swój los w ręce Janusza Palikota niż Jana Kowalskiego.
Zarzut, że jest to ograniczanie demokracji, jej elitarystyczna forma, można zbijać tym, iż populizmem jest twierdzenie, że na skomplikowanych kwestiach współczesnej gospodarki i rządzenia obywatele znają się lepiej niż ich polityczne elity. Przeciętny człowiek na pewno lepiej wie, co jest lepsze dla niego, i w tym politycy nie powinni go wyręczać, ale czymś innym jest decydowanie o tak niełatwych sprawach, jak traktaty międzynarodowe, zagadnienia walutowe czy reforma zarządzania opieką zdrowotną.
Poza tym argumentem dodatkowym za ograniczeniem prawa do referendum jest to, że przecież partie polityczne w kampaniach do parlamentu prezentują swoje programy i w tym momencie wyborca może zdecydować, czego chce. Głosując na Platformę, wiedział, że będzie ona raczej przyśpieszać proces przyjęcia euro, wybierając PiS mógł podejrzewać, że w tym przypadku będzie odwrotnie. Tak samo jak w kwestii prywatyzacji służby zdrowia – zwolennik PO mógł się spodziewać, że jego partia będzie za tym rozwiązaniemi, podczas gdy wyborca PiS miał prawo sądzić, że jego partia nie będzie orędowniczką komercjalizacji szpitali.
Dlatego nie można zastosować argumentu, iż rezygnując z referendum, ogranicza się demokrację. Nie, tak nie jest – przesuwa się jedynie moment podejmowania przez demos decyzji z chwili samego referendum na moment wyborów parlamentarnych, w których to partie prezentują swoje programy wyborcze.
[srodtytul] Bez kompromisu[/srodtytul]