Najwięcej tekstów poświęciliśmy oczywiście – z racji jego wielkości – Kościołowi katolickiemu. Wywoływało to niekiedy oskarżenia, że traktujemy katolików bardziej surowo niż inne wyznania.
To nietrafny zarzut. Nasi dziennikarze publikowali też dokumenty na temat uwikłania we współpracę z SB przedstawicieli Kościoła luterańskiego. Dziś prezentujemy tekst o Cerkwi prawosławnej.
Lekturę materiału należy poprzedzić kilkoma uwagami generalnymi. Po pierwsze tak jak wszystkie wyznania mniejszościowe Kościół prawosławny był o wiele łatwiejszym celem do ugodzenia niż stosunkowo silny Kościół katolicki. Po drugie w latach PRL katoliccy biskupi i księża mieli oparcie w Stolicy Apostolskiej. Inaczej prawosławni, którzy zdani byli wyłącznie na siebie. Intelektualne elity prawosławnych świeckich w powojennej Polsce były bardzo słabe. Na dodatek w sąsiednim kraju – ZSRR – Cerkiew podlegała wyjątkowo silnej infiltracji, a inne ważne ośrodki prawosławia: Konstantynopol czy Grecja, były za żelazną kurtyną.
Dopiero pamiętając o tych zastrzeżeniach, można podjąć lekturę tekstu w „Rzeczpospolitej”. Pokazuje on, jak głęboka była infiltracja polskiej Cerkwi prawosławnej przez komunistyczne służby. Jak niszczące dla tej wspólnoty było wykorzystywanie wiedzy wydobytej od jednych kapłanów dla złamania innych. Jak sprawnie działała szatańska metoda domina, w której jedni, upadając, pomagali wikłać we współpracę kolejnych.
Negatywnym bohaterem naszego tekstu jest arcybiskup Sawa. Przy całej ostrożności w ocenie dokumentów SB wizerunek prawosławnego hierarchy, jaki wyłania się z akt, musi wywoływać przygnębiające refleksje. Wrażenie to wzmocnił dodatkowo wywiad – lina ratunkowa, jaką jedna z gazet rzuciła arcybiskupowi wiedzącemu już, że dziennikarze i naukowcy badają jego przeszłość.