Andrzej Czuma nie ma odpowiednich kwalifikacji do pełnienia funkcji ministra sprawiedliwości – taki argument powtarzał się w komentarzach znanych prawników do najnowszej nominacji Donalda Tuska. Ten zarzut należy odczytywać jako pretensję do premiera, że ośmielił się powołać na szefa resortu sprawiedliwości osobę spoza zblatowanego towarzystwa prawniczego. Dla prawniczej elity to niemal taki sam akt wrogości jak powołanie na rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego.
[srodtytul]Kto się podoba korporacjom[/srodtytul]
Pierwsza wpadka nowego ministra (publiczne oświadczenie, że wierzy poręczającym za prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego) dowodzi, iż w przypadku Czumy problemem nie jest brak kompetencji, ale wyczucia i świadomości, na czym polega rola szefa resortu sprawiedliwości.Dlaczego wciąż warto przyznawać Andrzejowi Czumie kredyt zaufania? W III RP korporacje, zwłaszcza adwokacka, pokazały, że za swój podstawowy obowiązek uznają obronę wygodnego dla siebie status quo, przede wszystkim przez opieranie się szerszemu otwarciu dostępu do zawodu, czyli zwiększeniu liczby adwokatów, a co za tym idzie – niższym stawkom za usługi. Udowodniły również, że nie są zdolne do samooczyszczenia, a swoich członków będą bronić do upadłego, nawet jeśli ich wina jest oczywista.
Korporacje przywykły, że to z ich grona kolejni premierzy powołują ministrów sprawiedliwości. Dlatego można zaryzykować tezę, że im bardziej członkowie prawniczego establishmentu są danym ministrem zachwyceni, tym będzie on bardziej szkodliwy dla ogółu obywateli, a użyteczniejszy dla korporacji; i na odwrót: im bardziej wyrażają niezadowolenie, tym minister potencjalnie lepszy.
[srodtytul]Przymknięte drzwi do zawodu[/srodtytul]