Można nad tym wszystkim ubolewać, że jesteśmy niezrozumiani; można szukać tego przyczyn, doraźnych i głębszych (a zebrałoby się ich sporo, po obu stronach).
Politycznym faktem pozostaje jednak, że stronie polskiej nie udało się przekonać strony niemieckiej do swych racji w kwestii udziału Eriki Steinbach w radzie berlińskiej fundacji. Również tych ludzi z obozu chadeckiego, którzy od dawna angażowali się w sprawy polsko-niemieckie.
Nie udało się przekonać do tych racji także niemieckiej opinii publicznej. A z kompletnym już niezrozumieniem, o ile nie osłupieniem, odnotowano w Niemczech porównanie Eriki Steinbach do negacjonisty biskupa Richarda Williamsona. „Dlaczego Polacy świrują?” – pytała w popularnym talk-show prowadząca dziennikarka, której wiedza o Polsce jest pewnie typowa dla niemieckiej przeciętnej.
Inna sprawa, że wiele z tego, co w ostatnich dniach napisano o Polsce w niemieckich mediach, zwłaszcza w konserwatywnym dzienniku „Frankfurter Allgemeine Zeitung” i liberalnym „Süddeutsche Zeitung”, trąciło protekcjonalnością, czasem po prostu chamstwem – pojawiały się tam m.in. enuncjacje na temat stanu emocjonalnego Władysława Bartoszewskiego. Część niemieckich dziennikarzy i publicystów – tych znających się na sprawach polskich i spełniających wobec niemieckiej opinii rolę multiplikatorów – albo przekazywała swoim odbiorcom nieuczciwy obraz polskich argumentów, albo zadowalała się tłumaczeniem polskich reakcji naszymi narodowymi neurozami, emocjami itd.
[srodtytul]Steinbach się zmieniła[/srodtytul]
Polska poniosła strategiczną porażkę także dlatego, że nie udało się doprowadzić do tego, o co od lat zabiegali ludzie z różnych obozów: znalezienia takiej publicznej wspólnej pamięci o II wojnie światowej i jej ofiarach, w którą włączone byłyby także niewinne ofiary niemieckie. Tymczasem w Niemczech od mniej więcej dekady coraz mocniej zakorzenione jest przekonanie, iż upamiętnienie milionów niewinnych niemieckich ofiar – alianckich nalotów, gwałtów Armii Czerwonej, wygnania zza Odry i Nysy itd. – jest uprawnione.
Skoro polskiej dyplomacji nie udało się doprowadzić do takiej oto sytuacji: upamiętnienie cierpień niewinnych Niemców tak, ale bez Eriki Steinbach, to może – zamiast stawiać, jak widzieliśmy w ostatnich dniach, na eskalację konfliktu, należało zastosować to, co po niemiecku nazywa się „Umarmungstaktik”, „taktykę obejmowania”, czyli ignorowania jej osoby? Tym bardziej że – powtórzmy – w radzie fundacji niewiele mogłaby sama zdziałać.
Gdyby chciała... Tu wracamy do osoby Eriki Steinbach i jej poglądów. Jest to temat tylko pozornie opisany już ze wszystkich stron. Przeciwnie: im silniej Steinbach funkcjonuje w Polsce jako ikona (personifikacja „złego Niemca”), tym mniej pisze się o jej poglądach.
Tymczasem, spierając się w minionej dekadzie z Eriką Steinbach, chyba coś przeoczyliśmy. Zabrzmi to może obrazoburczo, ale trudno, trzeba to powiedzieć: Erika Steinbach z roku 2009 nie jest Eriką Steinbach z roku 1998 czy 1990. Nie miejsce tu na szczegółowe analizowanie jej przemiany. Dość powiedzieć, że Steinbach się zmieniła – niezależnie, czy zmiana była efektem własnej refleksji, podpowiedzi mądrych ludzi czy nacisków i dynamiki debaty, do której, zabiegając o swój projekt, musiała się dostosować. Nie wchodząc zatem w szczegóły, powiedzmy tylko, że wydaje się, iż zmiana ta datuje się mniej więcej na rok 2004.
W tamtym roku Polska weszła do Unii. W tym też roku pojawiło się Powiernictwo Pruskie, co zmusiło Steinbach do zajęcia jasnego stanowiska (odcinając się od Powiernictwa, odcięła się ostatecznie od pomysłu wysuwania roszczeń wobec Polski). W tym też roku Steinbach stoczyła procesową walkę z niemiecką dziennikarką Gabrielą Lesser, gdzie po stronie Lesser opowiedziało się kilkadziesiąt osobistości z Polski z różnych obozów i środowisk (co, być może, uświadomiło pani Steinbach, iż eskalacją niewiele zyska, a tylko mnoży sobie wrogów).
W każdym razie w lipcu 2004 r. Steinbach zorganizowała w Berlinie uroczystość z okazji 60. rocznicy Powstania Warszawskiego. Wyszło, jak wyszło: z polskiej strony imprezę zbojkotowano. I choć sama uroczystość była bez zarzutu, a wygłoszone referaty jak najbardziej na miejscu, w Polsce odebrano to raczej jako kolejny afront. Nie dostrzegając, że była to jedyna w tamtym roku w Niemczech uroczystość dotycząca rocznicy powstania warszawskiego.
Dziś Erika Steinbach nie kwestionuje granicy z Polską, nie formułuje roszczeń wobec Polski. Przeprowadziła także reformę wizji historii prezentowaną przez w BdV: to nie jest już ta sama organizacja, której działacze w 1990 r. wygwizdywali kanclerza Kohla, gdy powiedział, że granica na Odrze jest ostateczna. Typ polityka BdV, który musi być dopiero przymuszany do publicznego uznania, że Niemcy zaczęły wojnę – taki gatunek jest na wymarciu.
Nie wszystko w tej wizji musi się dziś podobać, ale trudno nie dostrzec, że działaczom BdV – i szerzej: także ludziom młodszym, mającym związki rodzinne z dawnymi wygnańcami – chodzi obecnie przede wszystkim (pomijając margines, jak Rudi Pawelka) o jedno: o uznanie i upamiętnienie ich cierpień w przestrzeni publicznej.
W ciągu ostatnich lat można więc Erice Steinbach zarzucać mniejsze czy większe lapsusy czy niezręczności, ale nie można zarzucać, że chce relatywizować niemiecką winę. Także dlatego zabieg retoryczny, jakiego używał niedawno premier Donald Tusk – ofensywnie przyznając w wywiadach udzielonych kilku niemieckim mediom, że owszem, Polacy mają obsesję na tle prawdy o II wojnie światowej – trafiał trochę w próżnię.
Pozostaje zarzut, że Erika Steinbach to fałszywa wypędzona. Trafny. Niemniej: czy dyskusja z minionej dekady toczyłaby się w Polsce inaczej, gdyby na miejscu Steinbach w roli szefa BdV znalazł się ktoś z bardziej wiarygodną biografią wygnańca? Pytanie jest o tyle istotne, gdyż byłoby dobrze, abyśmy – zanim zajmiemy stanowisko wobec Niemiec – najpierw powiedzieli sobie w Polsce raz jeszcze, co sądzimy o powojennych wysiedleniach/wypędzeniach. A także, czy i jaką formę ich upamiętnienia jesteśmy w stanie zaakceptować.
[wyimek]Spierając się o Erikę Steinbach, chyba coś przeoczyliśmy. Szefowa Związku Wypędzonych się zmieniła. Nie jest już tą groźną Steinbach z lat 90.[/wyimek]Tymczasem warto być świadomym, że dziś większość niemieckiego społeczeństwa i niemieckiej polityki nie widzi w takim upamiętnieniu nic złego (pod warunkiem, rzecz jasna, że nie jest wyrywane z kontekstu historycznego). Bo też w niemieckim społeczeństwie los wypędzonych – a także ofiar nalotów czy kilku milionów kobiet, zgwałconych przez żołnierzy radzieckich – postrzegany jest inaczej niż jeszcze kilkanaście lat temu. Ta zmiana jest wynikiem zmian w paradygmatach pamięci zbiorowej Niemców w ogóle.
Efekt: w społeczeństwie Niemiec jako oczywistość postrzegane jest dziś zarówno to, że milionom wygnańców wyrządzono krzywdę – choć krzywdy tej nie powinno się porównywać z krzywdami wyrządzonymi przez Niemców innym narodom – jak i to, że należy im się jakaś forma upamiętnienia (opowiadają już o tym takie produkty kultury masowej, jak megaprodukcje niemieckiej telewizji publicznej: „Drezno”, „Ucieczka”, „Gustloff” itd.).
[srodtytul]Wysiłki niezauważone[/srodtytul]
Jeśli z polskiego punktu widzenia można coś zarzucić tej nowej niemieckiej pamięci zbiorowej i nowej narracji o historii, to dwie rzeczy.
Po pierwsze, że bardzo silnie koncentrują się one na dwóch elementach (Holokaust i własne ofiary), a dzieje innych narodów, ich walka i cierpienia, schodzą na plan dalszy (to w ogóle temat zasługujący na osobny, obszerny tekst).
Po drugie, że kreując w minionych latach swoją narrację historyczną, Niemcy, mający w swym ogóle kiepską wiedzę nie tylko o polskiej historii, ale także współczesności (pomijając wyjątki, tj. znawców spraw polskich), nie dostrzegli tego wszystkiego, co w Polsce, począwszy już od lat 80., a potem w latach 90. powiedziano, napisano i wydrukowano na temat także powojennych wysiedleń. A był czas, np. właśnie w połowie lat 90., gdy dyskutowano o tym więcej w Polsce niż w Niemczech.
Z tego też wynika rozczarowanie, czasem może nawet rozgoryczenie tych Polaków, którzy w latach 90. poczęli odkrywać takie tematy jak wypędzenie. Bo gdy około roku 1999 temat ten ożył w Niemczech w debacie publicznej, dyskutowano o nim tak, jakby w poprzedniej dekadzie w Polsce nic się nie dokonało (początkowo zachowywała się tak także Steinbach; potem się douczyła, ale było już za późno).
[srodtytul]Z bagażem złych emocji[/srodtytul]
Mówiąc inaczej: Polacy zaangażowani w proces pojednania mieli prawo do poczucia, że w Niemczech nie tylko nie zauważono ich wysiłków z poprzednich lat (poza wąskimi środowiskami zainteresowanymi tym, co się dzieje w Polsce), ale też gdy temat wypędzeń stał się tematem na powrót politycznym (także za sprawą m.in. Eriki Steinbach). W efekcie ich działania obróciły się przeciw nim, gdy w Polsce krytycy zaczęli twierdzić, że paradygmat pojednania w relacjach polsko-niemieckich był przejawem naiwności.
Ale to także temat na osobną opowieść.
W zaczynający się „rok rocznic” (w Polsce i w Niemczech) wkraczamy z bagażem złych emocji i niezrozumienia motywów po obu stronach. Trochę zabrakło empatii, po obu stronach. Choć trudno się oprzeć wrażeniu, że strona polska, domagając się od Niemców zrozumienia dla swych racji, nie miała specjalnej ochoty na zrozumienie niemieckiej wrażliwości i emocji.
Jest więc rok rocznic. Przy takim stanie wzajemnych emocji (a one są w polityce ważne; ton określa muzykę) można się obawiać, że rocznicowe spotkania sprowadzą się do pragmatycznych gestów, bez emocji. I że odmienianie w tym kontekście słowa „pojednanie” sprowadzi się do obowiązkowego rytuału. Czy tego chcieliśmy? Ale też: czy mogło być inaczej?
Ani politycy z PiS, ani z PO, ani z SLD – te trzy siły w minionych latach najwięcej miały do powiedzenia w relacjach z Niemcami – nie potrafili sformułować nowej i spójnej polityki wobec Niemiec. Nowej – po tym, jak Polska weszła do UE i NATO i wyczerpały się stare wzory. Spójnej – to znaczy nie tylko mającej jakieś cele, ale też konsekwentnie je realizującej, także poprzez szukanie sojuszników w Niemczech. Teraz, po użyciu „broni atomowej”, będzie to trudniejsze. Ale to i tak kwestia, którą najpierw musimy rozstrzygnąć sami: czego właściwie od Niemców chcemy?
[i]Autor jest redaktorem „Tygodnika Powszechnego”, opublikował wiele książek o Niemczech i relacjach polsko-niemieckich[/i]