Maciej Rybiński w felietonie z 9 marca 2009 napisał, że uznałem „linię kosmetyków z ludzkiego tłuszczu”, wyprodukowaną niedawno przez panią Alinę Żemojdzin, studentkę z Gdańska, za „ekscentryczną przygodę sztuki współczesnej”.
Być może wyraziłem się w tej sprawie nie dość jasno, pragnę więc wyjaśnić, że sporządzanie kosmetyków z ludzkiego tłuszczu wydaje mi się zajęciem dość nieestetycznym i do głowy by mi nie przyszło ten rodzaj „działalności kreatywnej” uznawać za sztukę. W tym punkcie jestem, niestety, staromodny.
Ale to, że ja ten rodzaj „działalności kreatywnej” uważam za zajęcie dość odległe od tego, co uważam za sztukę, nie znaczy wcale, że pochwalam sekowanie kogoś, kto się oddaje takim „instalacjom”. Niech się ludzie bawią, jak chcą, byle nie naruszali obowiązującego prawa. Takie jest mniej więcej moje stanowisko w tej sprawie. A o ile wiem, pani Żemojdzin żadnego prawa nie naruszyła, żadna więc zbrodnia nie stoi za jej „dziełem”.
[srodtytul]Bzik na punkcie odchudzania[/srodtytul]
Fatalny tłuszcz ludzki, z którego ona wytworzyła swoją „linię”, nie został nikomu odebrany drogą zbrodniczej przemocy w wyniku stosowania komór gazowych á la nikczemny profesor Spanner, tylko został komuś najzupełniej dobrowolnie, a nawet radośnie, odessany z ubolewania godnych zwałów na brzuchu. Odsysanie trudno z pewnością uznać za widok zachwycający, ale niewykluczone, że mógłby to być brzuch męski jakiegoś dziennikarza w wieku lat około 50 – 60, który to dziennikarz – jak zresztą wielu z nas – z brzuchem swoim ma niewątpliwy problem egzystencjalny i chętnie by sobie brzuch odessał, tylko na razie jeszcze się waha.