Wybory do Parlamentu Europejskiego zlekceważy ogromna większość polskich wyborców. Z prostego powodu – partie nie próbują nawet przekonać wyborców, że ich kandydaci mają coś ważnego do załatwienia w Brukseli.
Według najbardziej alarmujących prognoz tylko 13 proc. Polaków pójdzie głosować 7 czerwca. Według bardziej optymistycznych – może nawet 30 proc. Tak czy owak – mało. Choć w całej Unii ma być marnie z frekwencją, to jednak mało gdzie tak słabo jak u nas.
[srodtytul]Ząb wybity za wolność[/srodtytul]
Niby nieszczęścia nie ma, bo w Parlamencie Europejskim każdy głos waży tyle samo. Nie ma znaczenia, czy posła wybrano przy frekwencji ponad 70 proc. (na co się zanosi np. w Belgii) czy 17 proc., jak to miało miejsce w 2004 r. na Słowacji (my zajęliśmy wtedy drugie miejsce od końca z wynikiem 21 proc.). Jednak niska frekwencja jest dla polskich interesów szkodliwa z paru powodów. Po pierwsze trochę wstyd przed Europą, że chyba nie całkiem do demokracji i wspólnotowego myślenia dojrzeliśmy. Że nasi politycy krytykują politykę wschodnią Francji i Niemiec, postulują solidarność energetyczną, domagają się uznania dla narodowej martyrologii i niczym bohater opowiadania Sławomira Mrożka pokazują dawno stracony ząb, krzycząc – „o tu, za wolność wybili”, ale robią to wszystko bez realnego wsparcia wyborców, których sprawy publiczne niezbyt obchodzą i którzy niewiele z nich rozumieją. – Ot, Polacy – sympatyczni, ale nieodpowiedzialni, trochę jak dzieci – jak mi przy okazji którychś polskich wyborów powiedział jeden z czołowych austriackich polityków. Głupi stereotyp? Owszem, ale po co go umacniać?
Niska frekwencja w eurowyborach to argument dla tych, którzy będą walczyć o zmniejszenie dotacji dla naszego regionu w następnym unijnym budżecie, tym na lata 2014 – 2020. A także dla tych, którzy chcą zachodnioeuropejską opinię publiczną przekonać, że relacje Bruksela – Moskwa rozwijałyby się znacznie lepiej, gdyby Warszawa się do nich nie wtrącała.