Prezydent USA Barack Obama postanowił zwiększyć liczebność amerykańskich oddziałów w Afganistanie o 30 tys. żołnierzy. W ślad za tym polskie MON szybko ogłosiło, że do Ghazni pojedzie 600 żołnierzy, choć – jak twierdzi gen. Waldemar Skrzypczak – w żaden sposób nie poprawi to sytuacji w tej afgańskiej prowincji. Mimo niedawnych bolesnych lekcji polityka informacyjna Ministerstwa Obrony w sprawie Afganistanu w dalszym ciągu tonie w oparach absurdu, o czym świadczy podporządkowanie jej rytmowi pracy Waszyngtonu.
Niedawno mieliśmy okazję obserwować wzmożoną aktywność medialną MON. W okolicach Święta Niepodległości, 11 listopada, minister Bogdan Klich wraz z szefem Sztabu Generalnego WP gen. Franciszkiem Gągorem przypuścili zmasowany atak na opinię publiczną, by przekonać ją, że Polacy w Afganistanie muszą zostać i – co więcej – powinni zwiększyć swój kontyngent. W założeniu miał to być informacyjny blitzkrieg, a wyszedł strzał z kapiszona. Zdaje się, że minister i generał ad hoc wymyślają tezy, by przekonać coraz bardziej oporną opinię publiczną do zaakceptowania dalszego zaangażowania Polski w Afganistanie.
[srodtytul]Nowatorskie tezy ministra[/srodtytul]
Medialne promowanie i uzasadnianie naszego uczestnictwa w wojnie afgańskiej obracało się dotąd wokół trzech założeń: umacniania sojuszu polsko-amerykańskiego, podtrzymywania naszej wiarygodności w NATO i pomocy Afgańczykom. Teraz doszły nowe elementy.
Pytanie, na które odpowiedzi domaga się opinia publiczna, jest banalne. Zadaje je dziennikarz „Gazety Wyborczej”: „W jaki prosty sposób wytłumaczyć, dlaczego w Afganistanie są nasi żołnierze?” („Afgańczycy oczekują od nas bezpieczeństwa”, „GW”10 – 11.11.2009 r.). Co odpowiada minister? „Bo powinniśmy chronić Afgańczyków. Bo to misja NATO, którego jesteśmy członkiem, a od wiarygodności sojuszu zależy bezpieczeństwo Polski. I może na koniec argument najrzadziej podnoszony: większość dostaw narkotyków do Polski pochodzi z Afganistanu. Jeśli staramy się tę plagę zwalczać, to chronimy także nasze dzieci”.