USA: Tea Party – nowa siłą republikanów

Liberalne elity popularność Tea Party tłumaczyły rasistowskim strachem białych przed rządami czarnego polityka. Przedstawiano sympatyków tego ruchu jako paczkę zbirów i prostaków – pisze amerykański korespondent "Rzeczpospolitej"

Publikacja: 07.11.2010 19:53

Jacek Przybylski

Jacek Przybylski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Gdy w 2008 roku zwyciężał Barack Obama, Tea Party w ogóle nie istniała, a komentatorzy przekonywali, że rozbita Partia Republikańska na długo odejdzie w niebyt. Minęły zaledwie dwa lata, a Obama stracił już status cudotwórcy i mesjasza, a konserwatyści odbili Izbę Reprezentantów.

Oczywiście, zwycięstwo opozycyjnej partii w połowie kadencji prezydenta nie jest w USA niczym szczególnym. Triumfalny powrót republikanów do Kongresu jest jednak o tyle ciekawy, że w dużej mierze umożliwił go zupełnie nowy herbaciany ruch. Intrygujący jest też fakt, że prawica zdołała szybko pozbierać się po porażce, mimo że miała przeciwko sobie większość mniej lub bardziej lewicowych mediów.

[srodtytul]Wojna propagandzistów[/srodtytul]

Prawicowy komentator John Gibson opisuje w wydanej niedawno książce "spisek liberalnych mediów", który miał przekonać Amerykanów, że George W. Bush był najgorszym prezydentem w historii Stanów Zjednoczonych, a także zniechęcić opinię publiczną do Tea Party, republikanów i wszelkiej maści wrogów demokratów. Według Gibsona dziennikarze posługiwali się w tym celu tzw. swiftboatingiem.

Termin ten wszedł do amerykańskiego żargonu politycznego w 2004 roku, gdy grupa weteranów przekonywała publicznie, że demokrata John Kerry nie był prawdziwym bohaterem wojny w Wietnamie. Republikanom chodziło bowiem o zmniejszenie kontrastu między Kerrym a George'em W. Bushem.

Obecnie pojęcie to używane jest na określenie kampanii oszczerstw stosowanych zarówno przez lewicę, jak i prawicę. Trick polega na nagłym objawieniu informacji podważających wiarygodność danego polityka lub partii politycznej i tak częstym przekonywaniu, że wyssany z palca news jest najzupełniej prawdziwy, aż opinia publiczna w końcu zapamięta go jako fakt.

I chociaż przez lata to lewica oskarżała konserwatystów o zbudowanie machiny propagandowej, która za pomocą ekspertów prawicowych think tanków oraz wpływowych gazet i stacji radiowych miała wpływać na sposób myślenia wyborców, to liberałom udało się skutecznie przekonać wielu Amerykanów, że George W. Bush jest idiotą, który nie potrafił zapobiec atakom z 11 września, a do tego na podstawie kłamstw o broni masowego rażenia wywołał wojnę w Iraku, którą Ameryka przegrała.

To Bush miał też być odpowiedzialny za to, że huragan Katrina zatopił Nowy Orlean. Między innymi te argumenty pozwoliły demokratom na wygranie wyborów w 2006 roku, a dwa lata później na zwycięstwo w walce o Izbę Reprezentantów, Senat i Biały Dom.

Barack Obama wygrał między innymi dlatego, że Amerykanie mieli dość wojen Busha. Wielki kryzys gospodarczy sprawił jednak, że zamiast o Iraku i Afganistanie ludzie zaczęli mówić głównie o wynoszącym niemal 10 proc. bezrobociu, krachu na rynku nieruchomości oraz rosnącym zadłużeniu państwa. Stosowana przez Baracka Obamę strategia zrzucania odpowiedzialności za stan kraju na bałagan pozostawiony przez George'a W. Busha i jego republikanów szybko przestała przynosić efekty, a jego popularność zanurkowała o kilkadziesiąt punktów procentowych.

Liberałowie zaczęli więc walkę z "prawicowymi radykałami", którzy przedstawiali prezydenta Obamę jako polityka prowadzącego Amerykę w stronę socjalizmu: między innymi z prezenterem radiowym Rushem Limbaugh oraz publicystami telewizji Fox News, której Biały Dom niemalże oficjalnie wypowiedział wojnę.

[srodtytul]Krucjata rasistów?[/srodtytul]

Liberałowie nie wiedzieli jednak, co robić z Tea Party. W działalność ruchu, który partią jest tylko z nazwy, zaangażowały się setki tysięcy Amerykanów, z których wielu nigdy wcześniej nie było tak aktywnych politycznie.

Wiosną 2009 roku, gdy światowa opinia publiczna wciąż zachwycona była amerykańskim prezydentem, sympatycy Tea Party zaczęli organizować największe od lat manifestacje. W całym kraju Amerykanie żądali obniżenia podatków, ograniczenia roli rządu i zmniejszenia deficytu budżetowego. I choć organizowane oddolnie protesty tej skali były zjawiskiem niezwykłym, to – jak zauważa m.in. John O'Hara, autor książki "A New American Tea Party" – przez większość liberalnych mediów były początkowo zupełnie lekceważone.

Dopiero jednak w kwietniu 2009 roku w ciągu jednego dnia protestowało w sumie pół miliona ludzi, dziennikarze nie mogli już ich pominąć. Prezenterzy w takich stacjach jak CNN czy MSNBC umniejszali jednak wielkość demonstracji, stroili sobie żarty z nowego ruchu, wykorzystując erotyczne znaczenie słów "tea bag" (slangowe określenie seksu oralnego) albo przedstawiali sympatyków Tea Party jako ludzi sterowanych przez wielkie korporacje i prezenterów prawicowej Fox News.

Niektórzy opisywali wiece Tea Party jako ostatnie podrygi konającej Partii Republikańskiej. Ekonomista Paul Krugman pisał na przykład na łamach "New York Timesa", że "republikanie stali się już tak żałośni, że aż wstyd patrzeć. Nie wypada się jednak przecież naśmiewać z wariatów". "Te antypodatkowe demonstracje, które miały przywołać wspomnienie Bostońskiej Tea Party i Rewolucji Amerykańskiej – są przedmiotem kpin, i słusznie" – przekonywał laureat Nagrody Nobla, a jego opinię szybko podchwyciły lewicowe media.

Przez kolejne miesiące liberalne media protesty herbacianego ruchu tłumaczyły też między innymi rasistowskim strachem białych – z badań wynika, że wśród sympatyków Tea Party jest wyjątkowo wielu białych mężczyzn – przed rządami czarnego polityka i przedstawiało sympatyków Tea Party jako paczkę zbirów i prostaków, których jedynym celem jest zniszczenie znienawidzonego prezydenta.

Forsowana przez demokratów reforma zdrowia wywołała w wielu amerykańskich miastach nowe głośne antyrządowe protesty. W sierpniu zeszłego roku przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi oraz lider demokratycznej większości w Izbie Steny Hoyer opublikowali na łamach "USA Today" tekst, w którym przekonywali, że protestowanie przeciw ustawie zdrowotnej jest "po prostu nieamerykańskie". Narzekali też na ton debaty publicznej – między innymi straszenie ludzi "komisjami śmierci" przez Sarę Palin.

Lekceważenie argumentów Tea Party przez ekipę Baracka Obamy i liberalne media zachęciło aktywistów ruchu do dalszych protestów i sprawiło, iż zyskiwali oni coraz większe poparcie wśród wyborców niezależnych. Jednocześnie rosła też oglądalność prawicowej Fox News. Do walki o miejsca w Izbie Reprezentantów i Senacie wystartowało ok. 140 kandydatów związanych z herbacianym ruchem, a wygrał co czwarty z nich.

Ten niespodziewany wyborczy sukces herbacianego ruchu politolodzy motywują frustracją Amerykanów, ich wściekłością na stan gospodarki kraju oraz przeważającą niechęcią do przeforsowanej przez demokratów reformy zdrowia.

– Jesteśmy po prostu narodem buntowników – wyjaśnił mi w prostych słowach jeden z antyrządowych aktywistów na wieczorze wyborczym Tea Party w podwaszyngtońskim Arlington. "Prezydencie Obama, czy teraz słyszysz już Amerykę?" – znaczki tej treści nosiły zaś przypięte na piersiach młode sympatyczki herbacianego ruchu.

[srodtytul]Miecz obosieczny[/srodtytul]

Część przeforsowanych przez Tea Party kandydatów zamiast pomóc republikanom w marszu na Waszyngton, uratowała Partię Demokratyczną przed porażką gorszą niż w 1994 roku. W wyniku tzw. republikańskiej rewolucji konserwatyści przejęli wówczas – pierwszy raz po 40 latach – kontrolę nad obiema izbami Kongresu. W tegorocznych wyborach republikanie zwyciężyli wprawdzie w Izbie Reprezentantów, ale nie zdobyli już Senatu.

I winę ponoszą za to sami konserwatyści. Zdając sobie sprawę z panującej w Ameryce niechęci do rządzących, w kilku stanach wystawili tak koszmarnych kandydatów – choć cieszących się wsparciem Tea Party – że praktycznie zmusili wściekłych na Baracka Obamę wyborców do poparcia powszechnie nielubianych demokratów.

Wystarczy spojrzeć, jak republikanie oddali demokratom niemal pewny mandat w Delaware. Do walki o miejsce w Senacie mógł tam stanąć umiarkowany 71-letni Mike Castle, najdłużej urzędujący kongresmen w historii stanu, który nigdy w swojej karierze nie przegrał żadnych wyborów, albo 41-letnia Christine O'Donnell, która nie wygrała wcześniej żadnych wyborów, a liderzy Partii Republikańskiej mniej lub bardziej bezpośrednio określali ją mianem zwykłej idiotki. Miała ona jednak poparcie Tea Party oraz matki chrzestnej herbacianego ruchu Sary Palin, i to wystarczyło, by O'Donnell wygrała prawybory.

Wkrótce potem stała się ulubionym tematem drwin satyryków w całym kraju. I chociaż szybko przestała udzielać wywiadów największym mediom, to w kpinach z O'Donnell trudno się doszukiwać wielkiego spisku liberalnych czy lewicowych mediów. Po prostu na amerykańskiego senatora nadawała się ona mniej więcej tak, jak Krzysztof Kononowicz na prezydenta Białegostoku. I tak jak kilka lat temu w Polsce internauci do znudzenia oglądali fragment z postulatem, "żeby nie było bandyctwa, żeby nie było złodziejstwa, żeby nie było niczego", tak w USA rekordy popularności bił ostatnio wyborczy klip, w którym uśmiechnięta O'Donnell przekonywała: "Nie jestem wiedźmą. Nie jestem niczym, co ci mówią. Jestem Tobą!".

Takim wyznaniem pobiła nawet słynny cytat Richarda Nixona, który w latach 70. oświadczył publicznie: "Nie jestem oszustem". Najwyraźniej nie miała jednak innego pomysłu na walkę z etykietką, która przylgnęła do niej, gdy media odkopały fragment programu z 1999 roku, w którym O'Donnell opowiadała, jak to próbowała być czarownicą, "ale nigdy nie brała udziału w sabacie". Zgodnie z prognozami przegrała więc wybory, ale nawet gdyby nie marzenia o magii, zagorzała przeciwniczka aborcji, pornografii, masturbacji i pozamałżeńskiego seksu nie miała szans z kandydatem demokratów w tak umiarkowanym stanie jak Delaware.

Z rebeliantami jest jeszcze jeden problem. Sympatycy Tea Party już teraz podkreślają, że republikanie muszą spełnić przedwyborcze obietnice, bo jeśli nie, to za dwa lata wyborcze ostrze rebeliantów może zwrócić się przeciwko nim. Wówczas list z podziękowaniem dla herbacianego ruchu będzie mógł wysłać Barack Obama.

Gdy w 2008 roku zwyciężał Barack Obama, Tea Party w ogóle nie istniała, a komentatorzy przekonywali, że rozbita Partia Republikańska na długo odejdzie w niebyt. Minęły zaledwie dwa lata, a Obama stracił już status cudotwórcy i mesjasza, a konserwatyści odbili Izbę Reprezentantów.

Oczywiście, zwycięstwo opozycyjnej partii w połowie kadencji prezydenta nie jest w USA niczym szczególnym. Triumfalny powrót republikanów do Kongresu jest jednak o tyle ciekawy, że w dużej mierze umożliwił go zupełnie nowy herbaciany ruch. Intrygujący jest też fakt, że prawica zdołała szybko pozbierać się po porażce, mimo że miała przeciwko sobie większość mniej lub bardziej lewicowych mediów.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Polityczna intryga wokół AfD
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: Umowa surowcowa Ukrainy z USA. Jak Zełenski chce udobruchać Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Donald Trump, mistrz porażki
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne