Teresa Torańska rozmawia z byłym polskim ambasadorem w Moskwie, Jerzym Bahrem. Rozmowa – opublikowana przed tygodniem „Dużym Formacie” „Gazety Wyborczej” (13 stycznia) rodzi uczucia mieszane. Jest to wywiad ciekawy - bo Bahr był świadkiem katastrofy smoleńskiej i wie sporo.
Nie sądzę, żeby mijał się z prawdą co do faktów. Gdy mówi, że już w trakcie wstępnych przygotowań do wizyt z 7 i 10 kwietnia Rosjanie odradzali lądowania w Smoleńsku ze względu na stan techniczny lotniska, to mu wierzę, zwłaszcza że jak mówi wysłał w tej sprawie obszerną depeszę do MSZ, a to przecież można sprawdzić. (Nota bene Wacław Radziwinowicz z "Wyborczej" już kilka miesięcy temu napisał, że w tym samym mniej więcej czasie Andrzej Przewoźnik mówił mu, że "Rosjanie chcą nas odsunąć od Smoleńska" ). Znamienne jest również, że Bahr jako chyba pierwszy polski urzędnik, nie związany z PiS-em potwierdza, że Rosjanie celowo opóźniali dojazd do Smoleńska Jarosława Kaczyńskiego. Dodaje, że informowany o tym telefonicznie przez Pawła Kowala interweniował w tej sprawie u rosyjskich urzędników. Bezskutecznie. Kiedy ambasador cytuje konkretne rozmowy (jak na przykład argumentację użytą przez Putina, kiedy odmawiał zgody na natychmiastowy powrót ciała Lecha Kaczyńskiego do Warszawy — przy tej rozmowie również był obecny Kowal) również brzmi to prawdziwie. Kiedy wypowiada opinię, że 10 kwietnia na lotnisku Siewiernym w porównaniu z 7 kwietnia nie zauważył wprawdzie zmian, ale "nie wyobrażam sobie, by na przylot Putina nie zostało ono dobrze przygotowane. Może je dozbrojono. Może coś dodano, uzupełniono lub wymieniono, co gwarantowało całkowite bezpieczeństwo startu i lądowania. W Rosji tam, gdzie ma być premier czy prezydent, zawsze musi być bezpiecznie", to takie stwierdzenie ma swoją wartość.