Łukasz Warzecha o wojnie polsko-polskiej

Jak będzie wyglądało państwo, którego obywatele naprawdę lubują się w istnieniu głębokiego podziału i przywykną do tego, aby uznawać własną połówkę państwa za samodzielną całość? – zastanawia się publicysta.

Aktualizacja: 12.05.2011 11:12 Publikacja: 11.05.2011 19:32

Łukasz Warzecha

Łukasz Warzecha

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Narzekanie na podział w polskiej polityce i społeczeństwie stało się już rytuałem. Robią to właściwie wszyscy, choć z różnymi intencjami i z różnych pozycji. Publicyści salonowi narzekają głównie na tych, którzy – ich zdaniem – ów podział wywołują i podsycają, czyli na PiS i „prawicowych publicystów".

Polska, jakiej by chcieli, byłaby jak przekrojone na pół jabłko, którego jedną połowę należałoby wyrzucić i udawać, że to, co pozostało, jest całością, a wyrzucona część to tylko jakieś niewielkie ognisko zgnilizny. Pozostałaby połowa ich zdaniem zdrowa, czyli zachwycona III RP, rządem Platformy, redaktorem Lisem, uwielbiająca „Gazetę Wyborczą" i odkładająca sprawę smoleńskiej katastrofy ad acta.

Publicyści niesalonowi narzekają trochę mniej – zapewne dlatego, że są zwykle w o wiele większym stopniu realistami i wiedzą, że podział w demokracji jest sprawą naturalną. Obce jest im także – przynajmniej części z nich – udawanie, że połowa może być uznana za całość. Choć są wśród nich i tacy, którzy wyrzuciliby skwapliwie drugą połowę jabłka jako doszczętnie zepsutą.

Niektórzy wreszcie widzą w doprowadzonym do absurdu podziale oraz w skrajności emocji nim rządzących autentyczne zagrożenie dla państwa i ostrzegają, że tworzy to idealne pole do działania dla zewnętrznych sił.

Karykaturalny PJN

Ugrupowaniem, które z początku wydawało się grać właśnie na tych obawach, był PJN. W początkowej fazie swojego istnienia grupa secesjonistów z PiS zdawała się szukać własnej niszy, swoje przesłanie kierując do tej części społeczeństwa, która chciałaby dyskusji pomiędzy dwiema wizjami państwa – owszem, momentami ostrej – ale jednak dyskusji, a nie dążenia do wzajemnej eliminacji.

Dziś PJN staje się coraz bardziej karykaturą siebie samego z tamtego okresu, ale zastanawiając się nad losami tego ugrupowania, warto zadać sobie pytanie: a jeśli grupa ludzi, która miała stać się elektoratem nowej partii, jest w rzeczywistości minimalna? Co jeżeli większość Polaków (według niektórych sondaży może to być 70 proc. deklarujących udział w wyborach lub nawet 70 proc. mających w ogóle prawo wyborcze) doskonale czuje się w takim podziale, nie dostrzega żadnych niebezpieczeństw z nim związanych i wcale nie życzy sobie jego zakończenia? Czy nie powinniśmy zacząć się do tej myśli przyzwyczajać i godzić się z nią?

Pułapka polaryzacji

Można by zacząć szukać w naszej historii potwierdzenia tezy, że Polacy tacy po prostu są. Że im głębsza polaryzacja, tym bardziej są w swoim żywiole. Jako zwolennik opinii o istnieniu narodowych charakterów sądzę, że odpowiednich faktów znalazłoby się sporo. Obrońcy tradycji kontra zwolennicy ładu oświeconego, rewolucjoniści kontra konserwatyści, pozytywiści kontra romantycy, piłsudczycy kontra endecy – i tak dalej. To interesujące rozważania, ale zasadnicze pytanie brzmi: jak będzie wyglądało państwo, którego obywatele naprawdę lubują się w istnieniu głębokiego podziału i przywykną do tego, aby uznawać własną połówkę państwowego jabłka za samodzielną całość?

Trudno wyobrazić sobie drogę wyjścia z takiej pułapki. Impuls nie nadejdzie ze strony samych wyborców, ponieważ droga ku skrajnościom jest bardzo wygodna. Jak długo będą istnieć punkty odniesienia w postaci wyrazistych, skrajnie momentami uproszczonych i zwulgaryzowanych wizji państwa „bez tych drugich", tak długo wokół nich będą się formowały dwie główne grupy zwolenników.

Politycy również nie mają najmniejszej motywacji, aby z takim stanem rzeczy walczyć. Tu działa mocne sprzężenie zwrotne. Ich sukces wyborczy jest uzależniony od tego, na ile sprawnie będą się poruszać w takiej właśnie politycznej rzeczywistości. Gdyby spróbowali ją przekształcać już po zdobyciu władzy, ryzykowaliby rychłą przegraną oraz to, że ich miejsce zajmie ktoś, kto chętnie przejmie rolę chorążego danej strony.

Do forsowania zmiany mógłby ich skłonić wyłącznie propaństwowy instynkt, ale jak zmieniać państwo, gdy traci się władzę? A jak nie stracić władzy, rezygnując z posługiwania się narzędziem, z którego korzysta przeciwnik i które tę władzę pozwala utrzymać?

A jeśli z niego nie rezygnować, to jak sklejać państwo? Ilustracją tego paradoksu było współrządzenie PiS z LPR i Samoobroną - dwoma ugrupowaniami, bez których sprawowanie władzy nie było możliwe, ale które zasadniczo utrudniały, jeśli nie uniemożliwiały, sanację.

Myśl państwowa

Bardzo możliwe, że niczego nie rozwiązałoby także odejście liderów obydwu formacji tworzących dziś bieguny polskiej polityki. Możliwe, iż jego konsekwencją byłoby tylko skrajne sprymitywizowanie dotychczasowej strategii i rezygnacja już z jakiegokolwiek śladu myśli państwowej.

Tu zresztą nie ma równowagi. Myśl państwowa jest obecna w Prawie i Sprawiedliwości – to wynika po prostu z samych założeń tego ugrupowania. Czym innym jednak jest obecność tej myśli, ujawniająca się na kongresach, w wywiadach czy wypowiedziach publicznych – zwłaszcza lidera – a czym innym praktyka rządzenia. Zdobywszy władzę, PiS, nawet gdyby chciał, nie mógłby spoić pękniętego państwa, bo do tego potrzebna jest wola obu stron,

a sprawy posunęły się już bardzo daleko. W samym Prawie i Sprawiedliwości są zresztą osoby, które nie widzą takiej potrzeby. No i pozostaje opisany wyżej problem utrzymania się przy władzy, co wymusza wpisanie się w schemat podzielonego jabłka.

Poza tym czy w takim systemie, opartym na radykalnym i emocjonalnym podziale, możliwa jest rzeczowa debata nad państwem, o pogodzeniu się w najważniejszych dla niego sprawach nie mówiąc? Są pojedyncze przypadki polityków różnych barw, którzy do takiej debaty są zdolni i próbowali lub próbują ją prowadzić, trzymając się na dystans od walki pomiędzy dwoma obozami.

Janusz Piechociński, Bartosz Arłukowicz, Ludwik Dorn, Paweł Kowal, Jan Rokita – żaden z nich nie przebił się ze swoimi tezami, żaden nie przyciąga tłumów i większej uwagi mediów, żaden nie jest w stanie przekonać nawet swojej rodzimej siły politycznej do wsparcia swojego sposobu myślenia. Jan Rokita przez swoją został w ogóle wysłany na margines, zaś Arłukowicz ostatecznie zmienił partyjne barwy i ze środowiska SLD przeszedł do PO.

O przypadku PJN była już mowa. Ugrupowanie, które miało ciągnąć polską scenę polityczną w stronę spokojniejszej debaty, skończyło jako krzykliwa i coraz bardziej żenująca przystawka do Platformy.

Zostanie ogryzek

Nie oznacza to, że nie jest możliwy dobry i spójny plan zmian powstający na zapleczu którejś z sił. Tyle że szanse na wprowadzenie go w życie po przejęciu władzy są nikłe. Godząc się bowiem na przekrojenie jabłka i udając, że nasza połowa to całość, tracimy swobodę działania i możliwość przekonania drugiej strony, że wprowadza się zmiany nie w celu jej wyeliminowania, ale z powodu głębokiego przekonania, że są one słuszne. Biorąc udział w grze w pęknięte jabłko, trzeba uznać, że wszystko, co proponuje lub kiedykolwiek uczyniła druga strona, jest złe. Choćby więc nawet plan sanacji państwa powstał, w praktyce przede wszystkim będzie chodziło o to, aby robić coś innego niż „ci drudzy", nie zaś o to, aby robić to, co słuszne i korzystne dla państwa i jego obywateli. Zwolennicy danej strony zaakceptują takie podejście bez problemu, a przecież o nich głównie chodzi.

PJN, który miał ciągnąć polską scenę polityczną w stronę spokojniejszej debaty, skończył jako krzykliwa i coraz bardziej żenująca przystawka do Platformy

Piszę te słowa ze smutną świadomością, że to jedynie próba diagnozy sytuacji – bez odpowiedzi na pytanie, czy można w jakiś sposób zaradzić takiemu stanowi rzeczy i, szczerze mówiąc, bez śladu nadziei na rozwiązanie problemu. Jeżeli diagnoza jest słuszna, to nawet praca organiczna, jaką próbują wykonywać niektóre zacne środowiska (Teologia Polityczna, Fundacja Republikańska, Warsztaty Analiz Socjologicznych, Centrum im. Adama Smitha czy Instytut Sobieskiego), nie ma specjalnego sensu.

Być może przez kolejnych kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt lat jesteśmy skazani na udawanie, że nasze pół jabłka to całe jabłko. Może dla tych, którzy chcieliby na powrót całego owocu, po prostu nie ma w tym sporze miejsca. Coraz trudniej dostrzec pole, na którym takie osoby czy organizacje mogłyby wykonywać efektywnie swoją pracę. Nawet jeżeli udaje im się dotrzeć do jakiejś liczby ludzi, zwykle młodych, którzy zaczynają rozumieć, że pół jabłka to nie całość, gdy tylko próbują przenieść swoje myślenie w sferę polityczną, natychmiast stają się ofiarami manichejskiego podziału. Wpadają w pułapkę: jeżeli upierają się przy widzeniu Rzeczypospolitej jako całości, zostają skazani na frustrujące działanie gdzieś na marginesie, bez widocznych rezultatów. Jeśli decydują się na wejście do „prawdziwej" polityki (bez cudzysłowu pisać się tego nie da), muszą zrezygnować z państwowego myślenia na rzecz myślenia „półpaństwowego".

Nie wygląda na to, aby członkowie „partii" całego jabłka mogli dziś mieć nadzieję, że ich sposób myślenia o państwie zwycięży. Sytuacja jest zbyt wygodna dla uczestników politycznego spektaklu, dla publiczności, a w dodatku ma swoją inercję, która pcha nas w złym kierunku. Na co pozostaje liczyć? Chyba jedynie na swoiste deus ex machina, czyli na zewnętrzny cios lub szok, który wyczyści pole. To jednak może oznaczać, że z jabłka pozostanie tylko ogryzek.

Autor jest komentatorem dziennika „Fakt"

Narzekanie na podział w polskiej polityce i społeczeństwie stało się już rytuałem. Robią to właściwie wszyscy, choć z różnymi intencjami i z różnych pozycji. Publicyści salonowi narzekają głównie na tych, którzy – ich zdaniem – ów podział wywołują i podsycają, czyli na PiS i „prawicowych publicystów".

Polska, jakiej by chcieli, byłaby jak przekrojone na pół jabłko, którego jedną połowę należałoby wyrzucić i udawać, że to, co pozostało, jest całością, a wyrzucona część to tylko jakieś niewielkie ognisko zgnilizny. Pozostałaby połowa ich zdaniem zdrowa, czyli zachwycona III RP, rządem Platformy, redaktorem Lisem, uwielbiająca „Gazetę Wyborczą" i odkładająca sprawę smoleńskiej katastrofy ad acta.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?