Erika Steinbach wróciła z Rumii do Niemiec. Obyło się bez większego skandalu. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Ekipie Donalda Tuska kamień spadł kamień z serca, bo jakiekolwiek zamieszanie związane z szefową Związku Wypędzonych zaburzyłby przygotowania do zbliżającej się 20. rocznicy podpisania traktatu polsko-niemieckiego.
Politycy niemieckiej CDU z zadowoleniem przyjęli brak większych demonstracji, choć przed wizytą pani Steinbach marszczyli brew, gotując się do obrony praw niemieckiego deputowanego do podróży do Polski. Odetchnęli też ci, Pomorzanie i Kaszubi, którzy nie mieli ochoty na nowe upokorzenia ze strony szefowej ziomkostw, tym razem na własnej ziemi. Jak mawia Lech Wałęsa – nic się nie stało, ale wyciągnijmy z tego wnioski.
Zalecana obojętność
Brak drastycznych emocji, jaki towarzyszył wizycie Eriki Steinbach, to efekt pewnego wyblaknięcia sporu, który przed dziesięciu laty zaskoczył i zaniepokoił Polaków. Steinbach już się nam opatrzyła. A poza tym, gdy odeszła z rady „Widocznego znaku", zmalała też nieco jej rola. Centrum przeciwko Wypędzeniom jest ciągle w powijakach i na razie nic nie wskazuje na to, aby ekspozycja była gotowa w ciągu najbliższych dwóch lat.
Polskie reakcje podzielić można na trzy grupy. „Gazeta Wyborcza" ogłosiła, że pewna starsza Niemka chce odwiedzić pewną miejscowość na Pomorzu i w związku z banalnością sytuacji dziwi ją „mobilizacja na Pomorzu" – zapowiedzi demonstracji i zamknięcia przed nią drzwi kościoła redemptorystów w Gdyni.
Zdziwienie „GW" podzieliła Kancelaria Prezydenta RP w osobie Tomasza Nałęcza. Doradca Bronisława Komorowskiego zaniepokoił się możliwością zamknięcia kościoła, w którym wisi tablica ku czci niemieckich ofiar z 1945 roku, przed gościem z Niemiec.