W artykule pana Jacka Dobrowolskiego „Barbarzyńcy z warszawskiego ratusza" („Rz" z 25 maja br.) przeczytałem ze zdumieniem fragment poświęcony zamkowej zieleni, w którym co słowo to nieprawda. Spróbuję te pomyłki sprostować.
Wierność historii
Autor pisze, że przy zamku „rośnie tylko jeden samotny dąb posadzony przez mieszkańców". W rzeczywistości w dolnym ogrodzie zamku rośnie około 160 okazałych drzew (nie licząc mniejszych). Wśród tych drzew spotkamy nie jeden, ale dwa dęby ofiarowane przez ambasadora Republiki Federalnej Niemiec i Związek Szkółkarzy Polskich.
„Najpierw – pisze pan Dobrowolski – poszły pod topór okalające zamek od Wisły przedwojenne wierzby płaczące". Na zdjęciach ogrodu z 1939 r. nie ma ani jednej wierzby płaczącej – zamkowi towarzyszył wówczas neobarokowy ogród regularny, utworzony przez płaszczyzny trawnika, alejki, róże – wszystko płaskie, bez jednego drzewa, żeby uwydatnić skarpę i górujący nad nią zamek. Projekt tego udanego ogrodu wyszedł z pracowni dobrego architekta Adolfa Szyszki-Bohusza, który umiejętnie wydobył monumentalizm położenia królewskiej budowli.
Po wojnie na tym terenie, który stanowił przez dłuższy czas zaplecze Pracowni Konserwacji Zabytków odbudowujących zamek, pojawiły się liczne samosiewy. Dramatyczna wypowiedź autora odnosi się zapewne do topól, które były takimi nieproszonymi gośćmi w ogrodzie zamkowym i zasłaniały widok zamku. W 2004 r. podjęliśmy bardzo trudną decyzję o usunięciu drzew w celu przywrócenia Warszawie takiego widoku, jaki znamy z ikonografii od XVI wieku do czasów carskich.
„Romantyczne" przesłanianie fasad budowli zielenią to konwencja estetyczna właśnie XIX wieku, a my wciąż jesteśmy w dużej mierze mentalnymi spadkobiercami tamtego stulecia. Lubimy architekturę otulaną zielenią, w czym wspiera nas modny paradygmat ekologiczny, a tymczasem przez kilkaset lat zieleń była odsuwana od brył budowli.