W sprawie Krzysztofa Piesiewicza wszystko jest dwuznaczne. Dziennikarze często są upominani, aby się nią za bardzo nie zajmowali, gdyż w ten sposób stają się wspólnikami szantażystów. Cóż jednak zrobić, kiedy to sama ofiara koniecznie chce o sobie przypominać, z własnej woli wędruje na okładki tygodników i do wszelkich możliwych mediów oraz – przede wszystkim – zdecydowała się wziąć udział w wyborach do Senatu.
Naczelnemu "Wprost" Tomaszowi Lisowi Piesiewicz deklaruje, że startuje po to, aby "nie poddać się podłości" i udowodnić swoją "odwagę". Biorąc pod uwagę, że to senacki immunitet ochronił adwokata od odpowiedzialności karnej w sprawie o używanie narkotyków (na początku oświadczył, że się go zrzeknie, ale potem zmienił zdanie), a ewentualny wybór chronić go będzie nadal, można uznać, że co najmniej nadużywa on tego słowa.
Na najwyższym diapazonie
Piesiewicz lubi wypowiadać się na najwyższym diapazonie. W "Rzeczpospolitej" mówi, że płacił szantażystom, aby "odkupić swoją godność". Chociaż wydatkował sporo, taki pomysł nabywania czy choćby odzyskiwania godności wydaje się dwuznaczny, żeby nie powiedzieć: groteskowy.
Jako przyczynę kłopotów Piesiewicz podaje swoją naiwność i łatwowierność. Po prostu adwokatowi z blisko 40-letnią praktyką, oskarżycielowi posiłkowemu w procesie morderców ks. Jerzego Popiełuszki, któremu w bestialski sposób zamordowano matkę, nie przyszło do głowy, że ludzie mogą być zdolni do takiej podłości jak dobrze przygotowany szantaż.