Przypomnienie ludzi, którzy działali w nadziei, że PRL jest państwem w jakimś stopniu polskim, i wierzyli, iż służąc mu, można zrobić coś pożytecznego, i nawet wiele pożytecznego zrobili, jest pomysłem ze wszech miar znakomitym. Sprzeciw budzi tylko utopienie przez autora tekstu w filipikach przeciwko bliżej nieokreślonym "medialnym lustratorom" i ich "demaskatorskiej poprawności politycznej".

W tych atakach profesor Mencwel zapomina o jednej zasadniczej sprawie. Że "pozytywiści" bez wyjątku nie odnosili w PRL sukcesu, chyba że za sukces uznać to, iż w ogóle byli tolerowani – a i to wszak tylko do czasu. Nieodmiennie odsuwano ich bez marnego "dziękuję", chyba że sami wcześniej, rozczarowani i rozgoryczeni, składali dymisje jak wspomniany Kulczyński.

To nie "pozytywiści" robili w PRL kariery, tylko kreatury wyzute z elementarnej przyzwoitości, wedle zasady: tym awans wyższy, im partyjniak głupszy i bardziej nikczemny. Losy "pozytywistów" okresu powojennego są raczej jeszcze jednym oskarżeniem skierowanym wobec marionetkowego tworu państwowego o nazwie złożonej z trzech kłamstw – bo niebędącego ani państwem ludu, ani rzecząpospolitą, ani Polską – niż argumentem, którym by można go bronić.

Dotychczas tego typu demagogiczne próby rehabilitacji PRL były żywiołem marginalnych postkomunistycznych pisemek w rodzaju tygodnika "Przegląd". Że dziś bierze się za nie i "Polityka", to specjalnie nie dziwi. Ale dlaczego uczestniczy w tym ktoś tego formatu co Andrzej Mencwel?