Czesław Miłosz w "Zniewolonym umyśle" zacytował słowa swojego żydowskiego znajomego: "Jeżeli dwóch kłóci się, a jeden ma rzetelnych 55 procent racji, to bardzo dobrze i nie ma co się szarpać. A jak ma 60 procent racji? To ślicznie, to wielkie szczęście i niech Panu Bogu dziękuje! A co powiedzieć o 75 procent racji? Mądrzy ludzie powiadają, że to bardzo podejrzane. No, a co o 100 procent? Taki, co mówi, że ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak".
Te słowa to więcej niż tylko zabawna anegdota. Jest w nich głęboki sens odnoszący się do reguł demokratycznej polityki. Słowa cytowane przez Miłosza przypomniały mi się, gdy Trybunał Konstytucyjny ogłosił swoje orzeczenie w sprawie kodeksu wyborczego. To było bardzo dobre orzeczenie, i nie chodzi tu, że Trybunał zadowolił strony na zasadzie "dla każdego coś miłego" – jak czasem komentowano to w mediach.
Kodeks z błędami
TK wydał werdykt, który nie upokorzył żadnej strony. Obu dał poczucie, że są jeszcze sądy w Warszawie. To szczególnie ważne w przypadku PiS, partii, której zarzuca się, że staje się antysystemowa. W partii Jarosława Kaczyńskiego panuje dojmujące poczucie, że rządzący mają już prawie wszystkie instytucje państwowe w swoich rękach. I skądinąd jest to obserwacja mająca bliski związek z rzeczywistością.