Mariusz Cieślik ma rację, że wyborcze hasło partii rządzącej "Polska w budowie" okazało się skuteczne ("Szansa Boba Budowniczego", "Rz" z 6 września 2011). Świadczą o tym nie tylko przywoływane przez niego parodie, ale i fakt, że frazę "może to wszystko prawda, ale za to tyle budują", usłyszeć można niemal w każdym warszawskim biurze i salonie piękności. Wobec takiego sukcesu zupełnym drobiazgiem jest fakt, iż hasło to jest łatwą do zdemaskowania manipulacją.
Mniejsza o roztrząsania, kto podpisywał czy zlecał tę albo inną inwestycję, w które dała się wciągnąć opozycja i którymi zajęto nawet uwagę sądu. Demagogia hasła polega na stwarzaniu wrażenia, że rozpoczęcie licznych inwestycji jest zasługą obecnej władzy. Tak jakby poprzednie rządy po prostu nie chciały budować, a dopiero ten – chciał.
Trafił się fart
Prawda jest taka, że Polska byłaby obecnie "w budowie", ktokolwiek by akurat tworzył rząd. Inwestycje wynikają bowiem z kalendarza naszego członkostwa w Unii. Pieniądze, które negocjował Leszek Miller, a podpisywał bodajże Kazimierz Marcinkiewicz, dotarły do Polski w ostatnich miesiącach rządów PiS, a zauważalne rezultaty zaczęły dawać za rządów Donalda Tuska.
Mówiąc krótko – to, że się buduje, to fart, który się po prostu Platformie trafił. Podobnie jak wyjątkowo dobra koniunktura gospodarcza, która trafiła się jej poprzednikom i pozwoliła im obniżyć podatki – co z kolei, w połączeniu z zachowaniem własnej waluty, pozwoliło Polsce przetrwać bez szkody kryzys finansowy po załamaniu amerykańskiego rynku kredytów hipotecznych.
Dwa razy drożej
Jeśli mamy poważnie rozmawiać o rządach PO – PSL, to nie ma co rozmawiać o tym, że się buduje, tylko jak się buduje. A taka rozmowa byłaby dla rządzącej koalicji bardzo niewygodna, bo buduje się, przede wszystkim, bardzo drogo – dwa, niekiedy trzy razy drożej, niż taka sama autostrada lub stadion kosztuje na Zachodzie, i to pomimo wciąż tańszej niż tam siły roboczej. Buduje się bałaganiarsko, z opóźnieniami, z ustawicznym przekraczaniem kosztorysów i cokolwiek bez sensu, bo, na przykład w wypadku autostrad, nie te odcinki, które są najbardziej potrzebne do stworzenia spójnego systemu komunikacyjnego, tylko te, które było najłatwiej szybko rozkopać, żeby pochwalić się rosnącą liczbą kilometrów.