Kilka lat temu, jeszcze przed kryzysem, gdy byłem wiceprezesem Narodowego Banku Polskiego, z wizytą w Polsce przebywał wysoki funkcjonariusz Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Znaliśmy się od wielu lat i byliśmy po imieniu. Podczas jednego ze spotkań z jego ust padły następujące słowa: – Krzysztofie, ja tego publicznie nigdy nie powiem, bo jestem wysokim funkcjonariuszem MFW i to jest niezgodne z naszym oficjalnym stanowiskiem, ale uważam, że wyście za dużo tych banków sprzedali inwestorom zagranicznym i że mogą być z tego powodu w przyszłości poważne kłopoty.
To jedno krótkie zdanie prowadzi do trzech konstatacji. Po pierwsze, już kilka lat temu wysoko postawione osoby w MFW spodziewały się poważnych problemów w sektorze bankowym, ale nie mówiły o tym głośno, bo nie było na to zgody. Po drugie, oficjalne stanowisko MFW – nazywane w skrócie konsensusem waszyngtońskim, czyli stabilizuj, liberalizuj i prywatyzuj – narobiło szkód na kwoty sięgające bilionów dolarów w skali globalnej. Te straty będą jeszcze wyższe, gdy upadnie Rzym. Po trzecie, w imię bezpieczeństwa finansowego Polski należy dążyć do ograniczenia roli, jaką odgrywa kapitał zagraniczny w polskim sektorze bankowym. Jest to bardzo trudne, bo na razie banki są drogie, a Polska nie jest zasobna w kapitał. Ale powinniśmy się przygotować, bo niedługo może się pojawić okazja do zwiększenia udziału polskiego w sektorze bankowym.
Wszystko na sprzedaż
Dlaczego udział kapitału zagranicznego w sektorze bankowym przekraczający 50 procent niesie ze sobą poważne ryzyko (w Polsce wynosi około 75 proc., w wielu innych krajach regionu ponad 90 proc.)? Po pierwsze, nadzór nad bankami, które są własnością banków matek za granicą, jest trudniejszy. Na szczęście polski nadzór finansowy na przestrzeni minionych dwóch dekad okazał się bardzo sprawny. Po drugie, decyzje biznesowe są w znacznym stopniu podejmowane za granicą. Na przykład kłopoty banku matki mogą prowadzić do zatrzymania akcji kredytowej i zwolnień w banku córce. Albo zarząd grupy podejmuje decyzję, że w skali globalnej nie finansuje danej branży, i jeżeli przypadkiem bank córka jest dużym bankiem w Polsce, to nagle bez powodu pogarszają się warunki finansowania tej branży i jej zdolność do konkurencji z producentami z innych krajów. Po czwarte, polskie banki są lepiej zarządzane od zagranicznych, ale po jakimś czasie matka pijaczka może zrobić nawet z bardzo porządnej córki ladacznicę. Wtedy mądry ojciec rodziny kieruje matkę na odwyk i sam zajmuje się wychowaniem córki, a jak trzeba, znajduje sobie nową żonę, porządną.
Odpowiedziałem na pytanie: dlaczego, teraz warto się zastanowić, kto mógłby przejmować banki córki, kiedy będą wystawiane na sprzedaż. Piszę „kiedy", a nie „czy", ponieważ skala nadchodzącego kryzysu finansowego będzie tak duża, że trzeba przyjąć, że na sprzedaż będzie każdy lub prawie każdy bank w Polsce, który jako właściciela ma bank w Europie Zachodniej. Na razie zarządy w tamtych krajach to dementują, ale za rok, w nowej finansowej rzeczywistości, zmienią zdanie.
Zatem kto? Są cztery instytucje finansowe, które mogłyby dokonać takich przejęć: PZU, PKO BP, Getin Holding i BGK. W PZU i PKO BP Skarb Państwa jest dominującym akcjonariuszem (specjalnie nie używam słowa „większościowym", tylko „dominującym", bo de facto decyduje o wszystkim), BGK jest bankiem państwowym, a Getin Holding ma dominującego udziałowca prywatnego, którym jest Leszek Czarnecki. Każda z tych instytucji przy odpowiednim wsparciu państwa, czyli rządu, UOKiK, KNF i NBP, może kupić sprzedawane przez zagranicę spółki córki.