Deklaracja Jarosława Kaczyńskiego o przywróceniu kary głównej to niepoważny, choć groźny w konsekwencjach, akt propagandowy. Gdyby lider PiS poważnie zamierzał przywrócić w polskim prawie karę śmierci – wystąpiłby o wypowiedzenie podpisanego przez Rzeczpospolitą protokołu szóstego do europejskiej konwencji praw człowieka. Debata prawna na temat odbudowy warunków (których w tej chwili po prostu nie ma) do ewentualnego przywrócenia kary śmierci słabo jednak nadawałaby się do polaryzowania opinii publicznej.
Wywoływanie sporów
Przygotowana i zgłoszona na poważnie propozycja wypowiedzenia protokołu abolicyjnego oznaczałaby poza tym wyjście Polski z Rady Europy. Biorąc pod uwagę ewolucję tej instytucji, sposób, w jaki działający w jej ramach Trybunał strasburski dezinterpretuje zasady konwencji praw człowieka (wystarczy przypomnieć choćby sprawę Alicji Tysiąc przeciw Polsce) – jest wiele powodów do poważnego namysłu nad granicami, do jakich Polska może się podporządkowywać jej decyzjom. I są to powody o wiele poważniejsze niż tylko wyrzeczenie się możliwości stosowania kary głównej.
Ale kwestii tej Jarosław Kaczyński nigdy nie stawiał: ani przed 18 laty, gdy ZChN w debacie sejmowej uświadamiało konsekwencje przyjęcia jurysdykcji Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, ani gdy objął władzę, ani nawet po decyzji w sprawie Alicji Tysiąc. Wtedy premier Kaczyński stwierdził krótko: "Skoro orzeczenie jest w tym wypadku ostateczne, to musimy się z tym pogodzić". Wyjaśnił również, że śmierć małej Julii Tysiąc nie naruszyłaby osławionego "kompromisu życia": "Mamy ustawodawstwo, które – jak sądzę – byłoby całkowicie nienaruszone, gdyby była inna praktyczna decyzja (...) bo tam było zagrożenie wzroku (...) Przecież poważne zagrożenie zdrowia jest przesłanką". I złowieszczo zapowiedział, że strasburski wyrok "będzie pewną wskazówką dla praktyki" polskich szpitali w przyszłości.
Nic nie wskazuje na to, że objąwszy władzę ponownie, otworzyłby poważną europejską debatę na temat praw człowieka, różnicy między ich rozumieniem w orzecznictwie Trybunału strasburskiego i w nauczaniu Jana Pawła II, i w konsekwencji – granic, do jakich Polska może (z tytułu udziału w Radzie Europy) tolerować wypaczanie pierwotnego sensu europejskiej konwencji praw człowieka, i sytuacji, w których po prostu powinna wypowiedzieć wynikającą z niej jurysdykcję.
Skoro jednak prezes PiS nie tylko nigdy nie rozważał opuszczenia Rady Europy, ale nawet nigdy poważnie nie krytykował jej polityki – dlaczego teraz występuje z inicjatywą, która (gdyby chciał ją naprawdę zrealizować) oznaczałaby zasadniczy przewrót w polskiej polityce europejskiej i praw człowieka?