"Można być prezydentem, ale można też być chamem" – powiedział ponoć trzy lata temu Radosław Sikorski o Lechu Kaczyńskim. Przy całym szacunku dla francuskiej kultury: to stwierdzenie pasuje jak ulał, lecz akurat nie do Lecha Kaczyńskiego.
Europa Nowego Człowieka
Według Jerzego Buzka kontynentalna Europa wygrała z Wielką Brytanią 26:1. Czy ma on jednak prawo przemawiać w imieniu 26 narodów Starego Kontynentu? Czy jest naprawdę przekonany, że mieszkańcy Warszawy, Madrytu, Sztokholmu i Wiednia otwierają butelki szampana i radują się z powodu tego "zwycięstwa"? Ilu Europejczyków czuje dziś satysfakcję z faktu, że Sarkozy upokorzył na szczycie Camerona?
Nie wiem, ilu, ale domyślam się, którzy: ludzie niecierpiący wszystkiego co anglosaskie. Dostający wysypki na widok Union Jacka. Zrzucający winę za wszelkie niepowodzenia Europy na brytyjskie tabloidy. To ci sami, którzy drwią z monarchii, ale płaczą rzewnymi łzami na ślubie księcia Williama i Kate Middleton. Ci sami, którzy rechoczą na widok facetów w perukach paradujących po Izbie Gmin, lecz zachwycają się homoseksualistami przebranymi za zakonnice podczas gejowskich parad. Ci sami, którzy narzekają na dominację języka angielskiego w świecie, choć między sobą rozmawiają wyłącznie po angielsku. Ci sami, którzy obruszają się na słowo "tradycja" – bo chcieliby wszystko wywrócić do góry nogami i zbudować "Nową Europę", w której zamieszkałby "Nowy Człowiek". Chciałoby się napisać: Homo europaeus, gdyby nie fakt, że tym łacińskim mianem antropolodzy określali niegdyś "rasę aryjską". Nie mam zamiaru wchodzić na to semantyczne pole minowe.
Margaret Thatcher, John Major, Tony Blair, Gordon Brown i David Cameron przeszkadzali w realizacji tych planów. Och, jak bardzo Anglia uwierała federalistów. Na szczęście udało się wreszcie wyciąć tę gangrenę. Euroentuzjaści zapewne czują wielką ulgę.
Legion europejskich anglofobów nie jest zbyt liczny, lecz wyjątkowo głośny. To zupełnie wystarczy w sytuacji, gdy podstawowe zasady demokracji są w Unii Europejskiej traktowane z coraz większą wzgardą. Zwróćmy uwagę na następującą sekwencję: pamiętny traktat konstytucyjny został w 2005 roku odrzucony w referendum przez Francuzów i Holendrów. Wtedy jeszcze pozwolono na wyrażenie swojego zdania obywatelom.
Gdy zakończono prace nad traktatem lizbońskim, liderzy Unii postanowili, iż zostanie on ratyfikowany przez parlamenty narodowe. Na referendum zezwolono jedynie Irlandczykom, bo – cóż za niedogodność! – nie można było obejść irlandzkiej konstytucji. Gdy nie udało się za pierwszym razem, mieszkańcy Zielonej Wyspy musieli pofatygować się do urn raz jeszcze – tym razem pod groźbą wyrzucenia z Unii.