Kto należy do sekty smoleńskiej? Zaremba

Być może jesteśmy skazani na mozolny marsz ku prawdzie o katastrofie pod Smoleńskiem. Może nawet pełzanie. Warto jednak podjąć ten trud – uważa publicysta

Publikacja: 23.01.2012 19:10

Piotr Zaremba

Piotr Zaremba

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

W moim ukochanym filmie „Dwunastu gniewnych ludzi" Sidneya Lumeta jedną postać lubię szczególnie. O ile inni przysięgli chcą szybko skazać człowieka, bo się spieszą lub kierują uprzedzeniami, o tyle on uznał, że dowody są przekonujące i logiczne. Ale kiedy budziciel ludzkich sumień grany przez Henry Fondę jego przekonanie podważa, na gruncie nagich faktów, logicznej zdroworozsądkowej analizy, bez wahania przechodzi na jego stronę. Taką postawę staram się zachowywać wobec sprawy smoleńskiej. Nikt nie pokazał mi do tej pory jednej, spójnej i przekonującej wersji zdarzeń. W każdej są luki. Nadal na to czekam.

Kto jest sektą?

Do „sekty smoleńskiej" bywam zapisywany nie dlatego, że kiedykolwiek twierdziłem: był zamach. Koledzy po piórze, którzy takich olśnień doznawali, dziwili mnie i bawili (o ile cokolwiek może tu być zabawne). Do sekty bywałem zapisywany tylko dlatego, że nie chciałem tej sprawy odpuścić. Mając pełną świadomość możliwych impasów i mielizn. I dlatego że jeszcze bardziej dziwili mnie, ba, budzili grozę, tacy ludzie jak feministka Agnieszka Graff ogłaszająca, że ma już dość tego tematu. Czy pisarz Andrzej Stasiuk nazywający „Smoleńskiem" swojego barana – podobno na znak protestu.

Usiłowałem sobie wyobrazić tych ludzi zachowujących się tak samo w przypadku niewyjaśnionej śmierci lub zaginięcia swoich bliskich. Ba, wyobrażałem ich sobie nawet, jak się ekscytują amerykańskimi filmami opiewającymi osierocone rodziny walczące bezkompromisowo o prawdę. I już wtedy pytałem sam siebie: kto tu jest naprawdę sektą?

Ostatnio bloger Rybitzky z Salonu24 postawił kropkę nad i, nazywając tak ludzi walczących jak lwy w obronie wszystkich ustaleń komisji Millera, a niekiedy nawet raportu MAK.

Zgadzam się: strona smoleńska bywa drażniąca, łatwo ją zaindukować także fantastycznymi bajkami. U niektórych widać ślady politycznej kalkulacji. A niektóre media prawicowe podbijały nakłady najbardziej niestworzonymi rewelacjami narosłymi wokół tragedii. Choć wizja złej prawicy używającej katastrofy jako tarana torującego drogę do władzy jest zawracaniem głowy. To raczej źródło kłopotów i rozdźwięków ze znaczną częścią skołowanej publiczności.

Mamy obowiązek

Ale nawet gdyby było inaczej, to co z tego? Czy zmieniłoby to coś w podstawowym obowiązku nas wszystkich, a naszego państwa w szczególności? Żebyśmy porzucili tę sprawę dopiero wtedy, kiedy będziemy pewni, że nic więcej nie możemy zrobić.

Wiem, że rząd Donalda Tuska miał do wyboru: albo przyjąć od razu postawę godnościową, nie godzić się na fikcję po części wspólnego dochodzenia i nie żyrować w oczach świata wersji, której nic już potem nie przyćmiło – pijanego polskiego generała nieomal rozbijającego samolot. Albo na chwilę przyjąć barwę ochronną, aby wydrzeć Rosjanom – dzięki układnej pozie – jak najwięcej dowodów.

Ale nawet jeśli warto było, co mocno dyskusyjne, postawić na wersję drugą, to i tak na końcu powinna być twarda postawa. Dziś na wydanie przez państwo Putina nowych dowodów po dobroci nie mamy raczej szans. Dziś możemy tylko hałaśliwie żądać, a przy okazji odkłamywać za granicą to, co niedobrego stało się na początku. Niestety, rząd Tuska nie ma najmniejszej ochoty na zrobienie ani jednego, ani drugiego.

Mam świadomość, że dziś natrafiamy na mur wynikający z braku swobodnego dostępu do ważnych świadków, kluczowych dowodów, możliwości poruszania się po terenie Rosji. Jednak nawet i w tych warunkach możliwe są jeszcze jakieś nowe odkrycia, czego dokazuje, pomimo ograniczeń zewnętrznych i wewnętrznych, polska prokuratura. A pokazany wreszcie Polakom, o dziwo przez „Wprost", ekspert zespołu Macierewicza prof. Wiesław Binienda nie okazuje się mitomanem. Tyle, że nie ma narzędzi, aby złożyć swoje domniemania w logiczną całość.

Nowa afera Rywina

Za to już dziś widzimy, że jeden wątek domaga się zbadania raz jeszcze. Ba, staje się autonomicznym problemem, tak jak wątek słów „lub czasopisma", czyli manipulowania treścią medialnej ustawy, stał się w pewnym momencie oddzielnym wątkiem afery Rywina.

Chodzi o mechanizm, który kazał komisji Millera, próbującej skądinąd po aptekarsku wymierzać winy polskie i rosyjskie, w jednym punkcie wpisać się w mechanizm prowokacji generał Anodiny. Dziś nie wiemy już zupełnie, czy członkowie tej komisji naprawdę usłyszeli głos generała Błasika, czy tylko kupili rosyjską wersję. I jak to się stało, że uznali za dowód na obecność szefa wojsk lotniczych w kokpicie „ułożenie ciał", skoro świadczy ono tylko o tym, że niczego nie jesteśmy w stanie sprawdzić?

Sukces ma wielu ojców. Klęska nie ma żadnego. Jeden po drugim członkowie komisji wypierają się własnej odpowiedzialności i kluczą.

Co więcej, w ostatniej chwili były minister Jerzy Miller, którego ja także uważałem za neutralnego urzędnika, dopuścił się rzeczy co najmniej dziwnej. Przy udziale „Gazety Wyborczej" prowadzącej od tygodnia wściekłą dezinformacyjną kanonadę podjął kolejny morderczy wysiłek. Wrzucił do debaty wątek „wielu głosów" w kokpicie. Jeśli to wątek ważny i o czymś przesądzający, powinien być przedmiotem komunikatu do opinii publicznej, wtedy gdy nad raportem pracowano i w końcu go ogłaszano. A nie był.

Kto używa plotek

Zarazem jest to ślad mocno nieprzekonujący. Równie łatwo można sobie wyobrazić owe „17 głosów", jakie podobno słychać na nagraniu, jako ślad hałasów dobiegających – przy otwartych drzwiach – spoza kokpitu.

Wizja „Parku Łazienkowskiego", w jaki miała się zmienić, według jednego z rozmówców „Wyborczej", kabina pilotów, jest wizją rozpaczliwą. Co wynika z tego, że kilkanaście minut przed katastrofą być może w korytarzyku przed kokpitem ktoś wykrzykiwał imię Tadek? Czy trzeba mieszać do rzekomych przyczyn tragedii kolejnego generała Tadeusza Buka, żeby ratować nadwątloną reputację komisji? Dlaczego pan to robi, panie ministrze?

Bo dlaczego robi to „Wyborcza", wiemy doskonale. Buduje ona na „polskiej współodpowiedzialności" wygodne tłumaczenie dla niezadowalających wyników dochodzeń. Rosyjskiego i polskiego. Aby to osiągnąć, powtarza także plotki, nigdy niepotwierdzone. O spóźnieniu prezydenta czy rzekomej kłótni generała Błasika z majorem Protasiukiem na polskim lotnisku.

Nikt nie będzie naturalnie rozliczał gazety z jej dezinformacyjnej kampanii zakończonej notabene apelem wicenaczelnego Piotra Stasińskiego, aby sprawą się dalej nie zajmować (po co więc to robiliście, panie i panowie, przez tyle dni?). Ale organ państwa, jakim jest komisja pod kierownictwem ministra, na takie rozliczenie zasługuje jak najbardziej.

Jeśli z premedytacją lub z naiwności dała się wciągnąć w pułapkę Rosjanom, to sam ten fakt jest zarzewiem poważnej afery. To prawda, komisja nie czyniła z rzekomych nacisków Błasika zasadniczego powodu katastrofy. Ale wpisała ten „nacisk" do raportu, wywołując wrażenie, na którym zależało Moskwie.

Czy wyjaśnienie tej sprawy pozwoliłoby odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: co się wtedy stało? Pewnie nie, choć sam fakt, że to jeden z członków załogi, a nie gość, odczytywał tuż przed katastrofą prawidłową wysokość, rzuca na zdarzenie nowe światło. Ale tak czy inaczej jesteśmy winni bohaterom zdarzeń te badania. Zresztą odrobinę byśmy się do prawdy zbliżyli. Ale być może jesteśmy skazani na mozolny marsz ku niej. Może nawet pełzanie. Warto jednak podjąć ten trud.

Konkret, nie intuicja

Na koniec jeszcze jedna uwaga, o tym jak ten temat splata się z innymi. Przez prawicową prasę i portale internetowe przetoczyła się ostatnio debata o tak zwanym drugim obiegu. Z tematem Smoleńska wiąże się ona nierozerwalnie.

Jestem zawsze z tymi, którzy mówią: nie izolować się, wpychać gdzie się da, nikogo nie skreślać. Rację ma Łukasz Warzecha i wtedy gdy pisze, że nie należy przeciwstawiać tworzeniu własnych instytucji rozmowy z ideowym przeciwnikiem – warto robić i jedno, i drugie. I wówczas, gdy nawołuje, aby nie przemawiać tylko do siebie, ale próbować przekonywać innych.

Splendid isolation pod hasłem: „jest nas 30 procent wolnych Polaków" to postawa samobójcza. Nie obejmuję tą uwagą pięknych, szlachetnych filmów Joanny Lichockiej, sztuka rządzi się innymi prawami, ale publicystykę polityczną o tej treści – już tak.

To krok ku samobójstwu nie tylko w przypadku polityków – z natury rzeczy walczących o władzę, więc o większość, ale i dla środowisk, które próbują przecież, jak rozumiem, skutecznie bronić swoich wartości. Także i w odniesieniu do sprawy smoleńskiej. Jak kołatać do z definicji niepatriotów, żeby nas wysłuchali? A to do nich trzeba się w ostateczności odwołać.

Jednocześnie ostatnia historia z podtrzymywaniem już całkiem na siłę rosyjskiej wersji zdarzeń pokazuje, że nie tylko sam Smoleńsk ciąży nad polskim życiem publicznym. Także smoleńskie kłamstwo, które przestaje być ogólnikową intuicją. Staje się konkretem możliwym do uchwycenia, do opisania z detalami. Mówienie całkiem różnymi językami bardzo utrudnia rozmowę. Więc nie dziwię się dezorientacji strony smoleńskiej, jej grzęźnięcia w swoistym mesjanizmie czy w dramatycznych gestach.

To byli przyjaciele

Oto oglądam w TVN 24 cykliczną audycję dziennikarza, którego cenię, bo wciąż czasem lubi dochodzić prawdy. W jednym materiale reporter piętnuje PiS za to, że używa Smoleńska do cementowania elektoratu. Żadnych półcieni, żadnych innych motywów czy choćby okoliczności łagodzących – nieznani socjologowie z groźnymi minami wydają do kamery wyrok. Jak zawsze zresztą, bo cokolwiek by w tej sprawie PiS powiedział czy zrobił, będzie źle. Milczy o tym w kampanii, zgodnie z diagnozami marketingowców – źle, bo dowodzi tym swojej koniunkturalności. Wraca do tego – jeszcze gorzej, bo skrzykuje tym samym „smoleńską sektę".

Za to w drugim materiale reporterka wylicza długi rejestr zaniedbań, ale i krętactw rządu – potwierdzających niejednokrotnie także zarzuty Antoniego Macierewicza, opisywane niegdyś jako „spiskowe". Na przykład ten, że rząd w osobie ministra Millera wyrzekł się w praktyce oryginalnych czarnych skrzynek na lata.

Jestem wdzięczny autorowi audycji za to, że w jego telewizji można o tym jeszcze mówić. Ale czy naprawdę nie widzi żadnej zależności między pierwszym i drugim tematem? Ja także uważam, że są inne ważne sprawy, że państwo, gospodarka, dyplomacja... Ale nie możemy się zgodzić na zamiatanie pod dywan naszych martwych liderów, zarazem przyjaciół. I dotyczyć to powinno wszystkich formacji: Jerzy Szmajdziński czy Aram Rybicki zginęli tam także. Z Izabelą Jarugą-Nowacką 9 kwietnia 2010 roku wymieniłem się w Sejmie uśmiechami.

Autor jest publicystą tygodnika „Uważam Rze"

W moim ukochanym filmie „Dwunastu gniewnych ludzi" Sidneya Lumeta jedną postać lubię szczególnie. O ile inni przysięgli chcą szybko skazać człowieka, bo się spieszą lub kierują uprzedzeniami, o tyle on uznał, że dowody są przekonujące i logiczne. Ale kiedy budziciel ludzkich sumień grany przez Henry Fondę jego przekonanie podważa, na gruncie nagich faktów, logicznej zdroworozsądkowej analizy, bez wahania przechodzi na jego stronę. Taką postawę staram się zachowywać wobec sprawy smoleńskiej. Nikt nie pokazał mi do tej pory jednej, spójnej i przekonującej wersji zdarzeń. W każdej są luki. Nadal na to czekam.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?