Fidesz nie patyczkował się. Nie miał zresztą wyboru, bo z opodatkowanych do granic możliwości obywateli nie ma już czego ściągnąć. Kolejne kroki wywoływały złość szefów koncernów i instytucji finansowych. Z oburzeniem przyjęto decyzje o rozwiązaniu prywatnych funduszy emerytalnych, choć wcześniej nikomu nie przeszkadzało, że ich rentowność (dla klientów oczywiście) była niższa od lokaty na koncie a vista. Wkrótce nadszedł podatek kryzysowy narzucony bankom, firmom telekomunikacyjnym i sieciom handlowym. Wreszcie Orbán wpadł na pomysł opodatkowania transakcji finansowych.
Tego już było za wiele. Wielkie korporacje rozpychające się i przyzwyczajone do odbierania hołdów od polityków poczuły się dotknięte i podniosły alarm. Prasę światową zalały lamenty na temat spustoszeń, jakie czyni ekonomiczny dyletant Orbán. Czternaście największych zagranicznych koncernów działających na Węgrzech napisało skargę do Komisji Europejskiej, żaląc się na nakładane na nie ciężary. Nie pochwaliły się jednak tym, że np. zagraniczne banki przetransferowały z Węgier w zeszłym roku ok. 3 mld euro (ok. jednej piątej sumy, o jaką rząd węgierski stara się dziś w formie linii kredytowej od MFW), a jednocześnie praktycznie wstrzymały kredyty dla małych i średnich przedsiębiorstw, choć wcześniej wciskały hipoteczne kredyty dewizowe komu popadło.
Nerwowa reakcja wielkiego kapitału nie wynika aż tak bardzo ze strat, jakie koncerny i banki mogłyby ponieść na Węgrzech. Znacznie groźniejsza w ich oczach jest rola laboratorium, którą ten marginalny rynek zaczyna odgrywać dla polityków europejskich. Walcząc z kryzysem przywódcy takich państw jak Francja czy Niemcy zaczynają wspominać o podatku kryzysowym albo od transakcji bankowych. Zły przykład idący znad Dunaju okazuje się zaraźliwy. Może to nie w Budapeszcie wymyślono sposoby na sięgnięcie do sakiewki najgrubszych ryb, ale akurat tam wcielono je w życie.
A Orbán rzuca wciąż nowe pomysły. W ubiegłym tygodniu podczas konferencji w Izbie Przemysłowo-Handlowej - i to w dniu rozpoczęcia negocjacji z delegacją MFW - oświadczył, że połowa banków na Węgrzech powinna znaleźć się w węgierskich rękach, zaś środki z podatku od transakcji bankowych mają posłużyć do stworzenia funduszu walki z bezrobociem. To może spodobać się wyborcom. Tak jak zrozumienie znalazła walka z szefem banku centralnego Andrásem Simorem. W obronie niezależności banku stanęły wszystkie liczące się instytucje międzynarodowe ( cofnięcie inkryminowanych przepisów z ustawy o banku narodowym było warunkiem podjęcia negocjacji z WFW), a tymczasem duża część Węgrów widziała w Simorze mianowanego przez postkomunistów bankiera, który broni jednocześnie swoich apanaży, notabene dwukrotnie wyższych niż pobory szefa amerykańskiej Rezerwy Federalnej (sic!).
Argument siły i zasady
Najskuteczniejszym sposobem przynajmniej chwilowego uciszenia niepokornego Węgra będą, jak zawsze, pieniądze. Mimo iż Orbán zarzeka się, że 15 mld euro, o które jego rząd zabiega w MFW, to nie pożyczka, lecz rodzaj zabezpieczenia, a państwo posiada wystarczające rezerwy sięgające dziś 35 mld euro, to bez zagranicznej pomocy się nie obędzie. Trwające już od końca ubiegłego roku zabiegi o jej uzyskanie zmusiły Fidesz do wycofania się z kilku powszechnie krytykowanych zapisów dotyczących niezawisłości sądów i banku centralnego oraz sfery niezależności mediów.
Węgrom wolno mniej
Prowadząca właśnie rozmowy w Budapeszcie delegacja MFW nie daruje Węgrom. Tak jak w lutym zagrożono im karą w postaci odebrania pół miliona euro z funduszy spójności za przekroczenie dozwolonego limitu deficytu budżetowego, chociaż np. Hiszpanii zezwolono na znacznie większą dziurę budżetową, która do tej pory, zamiast się zmniejszyć, urosła o kolejny punkt procentowy (na dodatek Hiszpanię poratowano kwotą 100 mld euro!). Najwyraźniej w tej części Europy wolno mniej, nawet jeśli wysiłki i cięcia Węgrów w sumie okazały się głębsze i bardziej bolesne od tego, co zrobili u siebie choćby Grecy.