To jedno z ostatnich dzieł Sidneya Lumeta, autora „Dwunastu gniewnych ludzi”. Bardzo odmienny od innych filmów tego gustującego w dramatach sądowych klasyka.
Rzecz dzieje się podczas trwającego dwa lata, autentycznego procesu kilkudziesięciu członków amerykańskiej mafii. Prokurator ma świadków, dowody. Jednak na drodze staje mu drobny gangster grany przez Vina Diesela. Chce się bronić sam, a jego rubaszna, odwołująca się do emocji retoryka staje się coraz trudniejsza do ugryzienia dla wymiaru sprawiedliwości.
Jego rzewne historyjki o ludziach, z którymi się wychował na jednej ulicy, ba, apele, aby nie ulegać narodowym uprzedzeniom (wobec Włochów), podbijają serca publiki. Gdy czekamy na zwrot akcji, nie doczekujemy się. Jack DiNorsio nie okazuje się mniej winny, niż sądziliśmy, ani nie rezygnuje ze swojej logiki, a jednak... mamy go lubić.
A gdzieś na marginesie antypatyczny prokurator, taki co to straszy świadków i szykanuje podsądnych, wścieka się, gdy rozanieleni przysięgli nie rozumieją niczego.
Bo przecież to ci „mili ludzie” z ławy oskarżonych każą wszystkim płacić korupcyjny podatek, a czasem kogoś zabijają.
Nie wiem, czy znany z antykorupcyjnych manifestów typu „Serpico” Lumet oszalał, albo chciał nas wystawić na przewrotną próbę. Ale byłem porażony finałem, gdy roześmiani mafiosi bratają się z przysięgłymi.