Nowe podatki i wielki zastrzyk publicznych pieniędzy w gospodarkę trudno uznać za skuteczną kurację. Ponad trzy lata od oficjalnego końca recesji, który nastąpił w czerwcu 2009 roku, to był okres najpowolniejszego wychodzenia z zapaści w historii Stanów Zjednoczonych. Wzrost gospodarczy zatrzymał się na średnim poziomie 2,2 proc. Obama stworzył 3,3 miliona nowych miejsc pracy poza rolnictwem – a więc o 7,7 miliona mniej niż Reagan. Wtedy amerykańską gospodarkę napędzały niższe podatki i ścisła dyscyplina monetarna. Dziś – wręcz przeciwnie. Rosnące daniny publiczne i poluzowanie finansów dramatycznie opóźniły powrót na ścieżkę szybkiego wzrostu. Opóźniły, ale nie przekreśliły. Obama liczył, że proces odrodzenia zacznie się jeszcze przed kampanią wyborczą. Tak się nie stało, ale gospodarka może ruszyć z miejsca teraz, tuż po wyborach. Niezależnie od keynesowskiej polityki nowego-starego prezydenta.
Przedwyborcze zapewnienia Mitta Romneya, że stworzy 12 milionów nowych miejsc pracy, spotkały się z szyderstwami. Ekonomiści wskazywali, że to żaden wyczyn. To i tak musi nastąpić w ciągu najbliższych czterech lat. Według analityków agencji Moody,s liczba nowych miejsc pracy w najgorszym razie osiągnie poziom 11,7 miliona. Według analiz przygotowywanych na potrzeby Białego Domu należy się spodziewać możliwości zatrudnienia 12,3 miliona bezrobotnych. Co prawda eksperci komisji budżetowej Kongresu chłodzą entuzjazm i mówią o nie więcej niż 9,3 miliona nowych miejsc pracy, ale to wciąż są poważne liczby, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę obecne problemy z bezrobociem.
Fed gwarantuje zatrudnienie
Nawet jeżeli przyjmiemy najbardziej pesymistyczne wskaźniki, to prezydent i jego doradcy będą mogli wymachiwać nimi w każdym programie telewizyjnym i domagać się laurów. I będą mieli rację. Niezależnie od tego, czy Obama wykona jakikolwiek ruch czy nie. Prezydent George W. Bush przez osiem lat swojej prezydentury stworzył – a dokładniej, stworzyli pracodawcy – zaledwie milion nowych miejsc pracy. Prezydent Bill Clinton uważany za gospodarczego cudotwórcę w każdej ze swoich kadencji stworzył po 11 milionów miejsc pracy, co było wynikiem epokowym.
Prezydent Obama w czasie swojej pierwszej kadencji stworzył 162 tys. miejsc pracy. To też było główną przyczyną jego poważnych problemów z reelekcją. I to w grupie potencjalnie największych beneficjentów jego socjalnej polityki. Wśród mniejszości i bezrobotnych. Wśród ludzi, którym Romney wielokrotnie podczas tej kampanii wyborczej urągał, nazywając ich 49-procentową grupą ludzi niepłacących podatków. A mimo to długo nie wierzyli oni w recepty Baracka Obamy.
Porażająco mała liczba nowych miejsc pracy jednak nie oznacza, że tak dramatycznie skurczył się potencjał amerykańskiego rynku. Ten potencjał istnieje i dzięki temu – jak oceniają ekonomiści – nowy-stary prezydent będzie mógł niemal natychmiast, do końca pierwszego kwartału 2013 roku, pokazać bardzo duży wzrost gospodarki w stosunku do bardzo pesymistycznych dziś rokowań. Warto jednak podkreślić, że te wyniki mógłby również otrąbić jako swój wielki sukces republikański kandydat, gdyby wygrał wybory. I to bez specjalnych działań w celu odbudowy rynku pracy.
Kluczem do spadku bezrobocia i poszerzenia rynku pracy są bowiem nie działania rządu, ale polityka monetarna Amerykańskiego Banku Rezerw. Interesujące opracowanie przygotowane przez grupę ekonomistów z Georgia Institute of Technology pokazuje, że utrzymując bazowe oprocentowanie w 2013 roku na zerowym poziomie, Fed niemal gwarantuje utrzymanie się obecnego tempa tworzenia nowych miejsc pracy na średnim poziomie wynikającym z trendów makroekonomicznych. I dzięki temu prezydent Obama już dziś może pisać swoje przemówienie na podsumowanie pierwszego, a już na pewno drugiego kwartału 2013 roku.