Dla nikogo nie ulega już wątpliwości, że jesteśmy świadkami największego od powstania republiki przewartościowania politycznego w Stanach Zjednoczonych. Konstytucja amerykańska dała swego czasu prawo głosu białym mężczyznom i choć jej kolejne nowelizacje rozszerzyły elektorat najpierw o czarnych Amerykanów, potem o kobiety, w praktyce wyborów prezydenckich niewiele się zmieniło. Nawet decyzja wyborców sprzed czterech lat zdawała się jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę. Powszechnie uważano, że biali Amerykanie i Amerykanki chcą po prostu odkupić w kabinie wyborczej historyczne grzechy białej Ameryki, a przy okazji udowodnić sobie samym, że nie są rasistami. Po czterech latach wszystko miało wrócić do normy, która od początku państwa przewidywała, że w Białym Domu mieszka biały Amerykanin.
Tak się jednak nie stało. Być może ze względu na nieatrakcyjne cechy osobowościowe Mitta Romneya, być może na oczywiste błędy jego kampanii, a być może na znacznie większą skuteczność Partii Demokratycznej w nakłanianiu swych zwolenników do głosowania.
Jakkolwiek sprawy się miały, udział procentowy białych wyborców zmniejszył się z 87 proc. w 1992 r. do 72 proc. w 2012 r. Zarazem 93 proc. czarnych wyborców głosowało na Obamę, podczas gdy Romneya wybrało tylko 59 proc. białych wyborców.
Tak silne, niemal jednogłośne, poparcie Murzynów amerykańskich dla Obamy uważa się za zrozumiały efekt wcześniejszej marginalizacji tej grupy w istotnych kwestiach polityki państwa. Znacznie wolniej toruje sobie natomiast drogę świadomość, że w szerszych kategoriach kulturowych przebieg kampanii wyborczej i jej rezultaty mogą oznaczać początek końca Ameryki, jaką dotąd znaliśmy.
Rządzić jak najmniej
Immanentną częścią jej mitu założycielskiego był XVII-wieczny kolonista, który własnoręcznie ścinał objęty właśnie w posiadanie las, by postawić tam swą pierwszą chałupę z bali, a potem karczował teren, zasiewał go i stopniowo dochodził do dobrobytu.