Zasada wolności gwarantuje jednostce, że nikt nie może jej kontrolować, nawet ci, którzy znajdują się ponad nią; a zasada równości, że nie będzie nikogo ponad nią. Jednak równość i wolność nie dają się łatwo pogodzić, bo równość zakłada identyczność, a wolność – różnorodność.
Jest jednak taka równość, która z wolnością się nierozerwalnie łączy: równość wobec prawa. Równe prawa nie są tożsame z równymi dochodami. Ludzie posiadają różne umiejętności i w różny sposób je wykorzystują. Wolni, różniący się między sobą ludzie, nieskrępowani w wykorzystywaniu swych zdolności osiągają różne rezultaty.
Różnice między nimi można zniwelować tylko poprzez nierówne ich traktowanie. Jednak wówczas też nie będą równi – będą nierówni pod względem sposobu traktowania. Równość wobec prawa i równość ekonomiczna nie tylko różnią się między sobą, ale pozostają wzajemnie w konflikcie. Możemy uzyskać jedną albo drugą, ale nigdy obydwie naraz. Jednak społeczeństwo, które na pierwszym miejscu stawia wolność, jako produkt uboczny, ale całkiem nieprzypadkowo, uzyska także większą równość.
Niektórzy chcą jednak równości „prawdziwej”. W tym celu konieczne jest zalegalizowanie nierówności. Niektórym trzeba dać jakieś przywileje, żeby ich „zrównać” z innymi. A to kobietom (kwoty na listach wyborczych, w zarządach spółek), a to mniejszościom narodowym (przywileje wyborcze), a to jakimś innym grupom – nie ma znaczenia jakim i z jakiego tytułu.
Niektórym nie podobają się tylko pewne przywileje – na przykład dla mniejszości narodowych. A wcale nie przeszkadzają im przywileje dla innych – na przykład dla biednych. A przecież działają one tak samo. Bo każda mniejszość jest pod jakimś względem „biedna” w otoczeniu jakiejś większości. Ale każdy przywilej dla jednych w dłuższej perspektywie czasu niesie negatywne skutki dla wszystkich innych i dla samych uprzywilejowanych, czego od razu nie widać.