Reklama
Rozwiń

Pomieszanie języków

Choć konserwatyści wygrali głosowanie w sprawie związków partnerskich, nie mają się z czego cieszyć. Wcześniej przegrali bowiem znacznie ważniejszą batalię. O słowa – pisze publicysta „Rzeczpospolitej"

Publikacja: 01.02.2013 17:46

Michał Szułdrzyński

Michał Szułdrzyński

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompala Waldemar Kompala

Maciej Dowbor i Joanna Koroniewska razem wychowują córkę, ale nie mają ślubu. „Czy to według posłów jałowy związek?" – pyta zdenerwowany Dowbor. Taki podpis znalazłem w tygodniku „Wprost" pod zdjęciem, które ilustrowało cover story o związkach partnerskich. Irytacja Dowbora to oczywista aluzja do słów prof. Krystyny Pawłowicz tłumaczącej w Sejmie, dlaczego państwo powinno wspierać małżeństwa.

Styl mniejszości

Ale fakt, że słowa posłanki zostały odebrane jako atak i obraza dla wszystkich tych, którzy żyją w nieformalnych związkach, to nie tylko wina kwiecistego i często przesadnego stylu posłanki Pawłowicz. Pani profesor, nim bowiem weszła na mównicę – bez względu na to, co i jak powiedziała – już była na przegranej pozycji. Dlaczego? Bo choć konserwatyści wygrali głosowanie, odrzucając projekty ustaw dotyczące wprowadzenia związków partnerskich, nie mają się z czego cieszyć. Dużo wcześniej – trudno dokładnie powiedzieć, kiedy – przegrali znacznie ważniejszą batalię o język. Język, którym posługują się dziennikarze, komentatorzy, politycy – nawet politycy prawicy – jest przeniknięty lewicowo-liberalnymi kalkami. I stąd biorą się całe zamieszanie oraz trudność w obronie konserwatywnego stanowiska.

Jeśli przyjrzeć się badaniom społecznym, dostrzeżemy bez trudu, że Polacy są społeczeństwem raczej tradycyjnym: dla większości liczy się rodzina, tylko kilkanaście procent z nas chce aborcji na życzenie, większość nie wyobraża sobie pełnoprawnych małżeństw homoseksualnych z prawem do adopcji (czyli zjawiska coraz powszechniejszego w Europie Zachodniej).

Nawet patrząc na skład Sejmu, można zauważyć, że konserwatyści mają w nim większość, a linia podziału nie biegnie na osi PO-PiS, lecz prawica (PSL, PiS, SP i prawa część PO) kontra lewica (SLD, RP i trzy czwarte PO). Co ciekawe, ten sam podział dominuje w poglądach na Unię Europejską – prawica jest sceptyczna wobec pomysłów federalizacji Europy, lewica zaś chce do tego doprowadzić jak najszybciej.

Mimo to głosowanie w sprawie związków partnerskich spotkało się z huraganowym atakiem, a posłów głosujących przeciw zmianom w prawie okrzyknięto ciemnogrodem, obskurantami, talibami, prawicowymi puczystami, sługami Kościoła, wrogami wolności, dyszącymi nienawiścią itp. (przykłady można mnożyć w nieskończoność).

Wszystko dlatego, że konserwatywnej większości język narzuciła postępowa mniejszość. Choć jest mniejszością, ma dostęp do mediów, dlatego mocniej kształtuje opinię publiczną. Tak się składa, że większość celebrytów, aktorów, piosenkarzy, prezenterów, dziennikarzy i komentatorów ma w tej sprawie niemal identyczne zdanie. Dodajmy, mocno krytyczne wobec poglądów konserwatywnych. (A swoją drogą, czy to nie dziwne, że dziennikarze prowadzący programy w najlepszym czasie słuchalności czy oglądalności mówią prawie to samo?).

Dyskryminacja w przywilejach

By nie być gołosłownym, warto przypomnieć kilka pojęć używanych w debacie na temat związków partnerskich. Pierwszym jest dyskryminacja. Liberalna większość używa tego słowa, by określić różnicę pomiędzy osobami żyjącymi w związkach partnerskich a tymi, którzy mają ślub. Sęk w tym, że to słowo zupełnie tu nie pasuje.

Dyskryminacja to nieuzasadnione odmienne traktowanie osób w takich samych przypadkach. Dyskryminacja odnosi się do podstawowych praw, a nie do dodatkowych przywilejów. Trudno mówić o dyskryminacji w przypadku nadawania przez państwo przywilejów pewnej konkretnej grupie lub instytucjom w zamian za pewne zobowiązania. Państwo daje jakiejś grupie immunitet i prawo do sądzenia innych ludzi, ale to nie oznacza, że skoro zwykły Kowalski nie może zakładać togi i łańcucha z orłem, to jest dyskryminowany.

Państwo daje pewne przywileje rodzinom (nie poszczególnym osobom, ale rodzinie jako całości) i wymaga od nich pewnych zobowiązań. Jeśli w małżeństwie pojawią się dzieci, rodzice mają obowiązek je wychowywać i kształcić, a ponieważ państwo samo nie jest w stanie tego zrobić, nadaje rodzinie przywileje. Ale czy to oznacza, że pan Dowbor i pani Koroniewska są dyskryminowani? Skądże znowu, wszak mogą zalegalizować swój związek w Urzędzie Stanu Cywilnego i otrzymają pewne przywileje. Ale wraz z tymi przywilejami państwo nałoży na nich pewne obowiązki.

Na ten aspekt zwrócił uwagę w „Rzeczpospolitej" prof. Andrzej Zoll. Mówił, że dziś dominuje podkreślanie ludzkiej wolności, a zapomina się o tym, że wolność wiąże się z odpowiedzialnością. To także widać w języku, który tak opisuje wolność: państwo ma każdemu zapewnić takie same przywileje (na przykład parom nieformalnym takie przywileje, jakie ma małżeństwo), lecz przypominanie o jakichś zobowiązaniach i odpowiedzialności pachnie już faszyzmem, obskuranctwem i kruchtą.

Inny absurd pojawił się w debacie przy okazji konstytucyjności związków partnerskich. Jeden z ich zwolenników orzekł, że skoro zdaniem konserwatystów tylko małżeństwa są zgodne z konstytucją, to powinni się oni domagać delegalizacji rozwodów. Od razu podchwycono ten idiotyczny argument, mimo jego oczywistej absurdalności.

Wszak państwo wspiera rodziny, uznając ich ważną rolę w wychowywaniu dzieci, nie zmusza jednak małżeństw do posiadania dzieci ani nie zabrania rozstań. W przypadku rozstania myśli przede wszystkim o dobru dziecka – bo to dla tego dziecka nadano rodzicom przywileje. Nie ze względu na to, w jaki sposób kochają się małżonkowie ani na to, że są heteroseksualni (co rzekomo dyskryminuje osoby homoseksualne). Małżonkowie bez dzieci korzystają z przywilejów rodzinnych nie dlatego, że nie mają dzieci, lecz pomimo tego.

Państwo nie zmusza nikogo do zawierania małżeństwa i nie wtrąca się, gdy dzieci rodzą się poza formalnymi związkami. Ma prawo jednak przyznawać przywileje takim związkom, które z punktu widzenia społeczeństwa przynoszą największą korzyść.

Warto jeszcze raz podkreślić, że małżeństwo otrzymuje przywileje, by pomóc mu w wychowywaniu dzieci. Przywilejów nie otrzymują poszczególne osoby, lecz małżeństwo jako całość. I nie ze względu na to, że małżonkowie się kochają i jak to robią, lecz ze względu na dzieci. Nie jest więc tak, że para homoseksualistów jest dyskryminowana ze względu na swą orientację seksualną.

Jak się kochają

Dlatego też absurdalny jest inny z argumentów, jaki pojawił się w debacie, że posłowie chcą jakoby decydować, jak mają żyć Polacy, jak mają się kochać. Rzekomo konserwatywni posłowie chcą zaglądać pod kołdry i oceniać, czy związki są twórcze czy jałowe.

A przecież głosowanie sprzed tygodnia nic nie zmieniło w sytuacji par, które nie żyją w związkach małżeńskich. Państwo nie zabroniło mieszkania razem parom heteroseksualnym ani homoseksualnym. Nie odebrało im możliwości wspólnego wyjazdu na wakacje, wychodzenia do kina czy spędzania razem nocy. 25 stycznia konkubinaty nie zostały w Polsce zdelegalizowane. Wciąż żyjemy w państwie prawnym, w którym obywatele cieszą się wolnością, a każdemu obywatelowi wolno robić wszystko to, co nie jest zakazane przez prawo, albo to, co nie narusza praw, dóbr innych osób, ani zasad życia społecznego. Każdy dalej może żyć w celibacie, nieformalnym związku czy miłosnym trójkącie. Może – jeśli nie narusza tym praw innych osób – realizować swoją seksualność w dowolny sposób.

Posłowie jedynie nie zdecydowali o tym, by dać przywileje właściwe małżeństwom parom innego typu. Nic więcej.

Nie jest też tak, że każdy ma przyrodzone prawo do zawarcia związku małżeńskiego, a konserwatywni posłowie mu to prawo odebrali. Jest dokładnie odwrotnie. Państwo polityczną wolą zdecydowało, że sformalizowane małżeństwa dostaną przywilej ze względu na społeczną rolę małżeństw. Ale nie oznacza to przecież, że dyskryminuje inne pary. Tak jak nie dyskryminuje innych prawników, pozwalając sądzić wyłącznie sędziom. Ani nie dyskryminuje pozostałych obywateli, dając przywileje parlamentarzysty tylko 560 osobom.

Zapomniane obowiązki

W debacie zastosowano jeszcze inną manipulację. Nagle okazało się, że to nie zwolennicy związków partnerskich muszą udowodnić konieczność zmiany obecnego ustawodawstwa. Ciężar dowodu przerzucono na konserwatystów, od których żąda się dziś, by to oni wytłumaczyli, dlaczego chcą pozbawić praw i szczęścia tysiące osób żyjących w nieformalnych związkach hetero- i homoseksualnych. Gdy zestawi się w studio parę uśmiechniętych gejów z ponurym posłem PiS i zada pytanie: „dlaczego odmawia im pan poseł szczęścia?", batalia jest z góry przegrana. To wszystko jednak trudno wyjaśnić w języku, który mówi wyłącznie o prawach i wolnościach, a zapomina o zobowiązaniach i odpowiedzialności. Poza tym znacznie łatwiej miotać oskarżenia typu: „ciemnogród" czy „obskurantyzm", niż podjąć rzeczową polemikę ze stanowiskiem konserwatystów. Tyle że zwolennikom związków partnerskich nie chodzi o żadną polemikę. Wygrali już wojnę o słowa, teraz chcą wygrać wojnę o prawo. Dlatego konserwatystów, którzy nie zmienili prawa, przedstawiają jako agresorów odmawiających ludziom szczęścia i zaglądających im do łóżka. Warto jednak pamiętać, kto tak naprawdę jest tu stroną atakującą.

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Kto po śmierci Barbary Skrzypek zatrzyma szaleństwo wojny polsko-polskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy czas wyrzucić Węgry z Unii?
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Uczciwość kandydata cenimy najwyżej. Prezydent jak z sondażu
analizy
Marek Kozubal: To nie czasy księżnej Diany. Zaminujemy granicę z Rosją i Białorusią?
Materiał Promocyjny
Warunki rozwoju OZE w samorządach i korzyści z tego płynące
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Dwie drogi Ameryki i Europy
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń