Niedawno Sejm odrzucił wszystkie projekty ustaw o związkach partnerskich. Sąd Najwyższy zaś, w swoich jednoznacznych opiniach prawnych, zdruzgotał te projekty potwierdzając, iż bez zmiany konstytucji nie ma możliwości wprowadzenia instytucji, będącej ogniwem pośrednim między związkiem nieformalnym a małżeństwem. Dodajmy - instytucji cieszącej się częścią szczególnych przywilejów, przysługujących dotąd jedynie małżeństwu z racji jego doniosłej roli społecznej.
Mylą się jednak wszyscy ci, którzy uważają, że temat zniknął na lata. Mimo oczywistego braku podstaw prawnych, projektodawcy tuż po przegranym głosowaniu zapowiedzieli podjęcie kolejnych działań legislacyjnych, najszybciej jak to możliwe. Debata o związkach partnerskich nie traci zatem na aktualności.
Na temat instytucjonalizacji związków partnerskich powiedziano wiele. Niestety dotąd rzeczowej argumentacji prawnej, przeciwstawiono jedynie ideologiczny szum, bazujący na pomieszaniu podstawowych pojęć i przypisaniu wielu z nich całkowicie nowych, opacznych znaczeń. Szczególne przywileje nazwano prawami, a z obowiązków i odpowiedzialności uczyniono zbyteczne relikty, będące przeszkodą na drodze do szczęścia. W tej kakofonii niezrozumienia podstawowych pojęć prawnych i społecznych, pole merytorycznej debaty uległo drastycznej redukcji. Na szczęście jnie wszystko można zakrzyczeć. Przynajmniej na razie.
Zasłona dymna
Sprawa związków partnerskich ma dwa - wyraźnie różne - aspekty. Pierwszy dotyczy sytuacji prawnej konkubinatów, a więc nieformalnych związków osób różnej płci. Drugi dotyczy uprawnień związków osób homoseksualnych. Trudno oprzeć się wrażeniu, że pierwszy jest zasłoną dymną dla drugiego.
Jak chodzi o różnopłciowe związki partnerskie, kuriozalnym wydaje się wysuwanie żądań instytucjonalizacji