Nam zalecają zaciskanie pasa, sami oszczędzać nie chcą. Jednak ich strajk w obronie przywilejów – gdy Europa tonie w recesji, a miliony ludzi nie mają pracy – to już choroba. Nazwijmy ją eurogangreną. To przypadłość, która wyżera mózgi i odbiera rozum ludziom żyjącym na koszt innych.

To, że urzędnicy są zawsze zapracowani, bez względu na to, ile robią, udowodnił już C. Northcote Parkinson. Ten doradca konserwatywnych rządów Wielkiej Brytanii ukuł prawo, które nazwał swoim nazwiskiem. Stwierdził, że liczba urzędników rośnie stale bez względu na to, co i jak robią. Dowód? Brytyjskie Ministerstwo Kolonii w 1935 r. zatrudniało 372 pracowników. 20 lat później, gdy liczba terytoriów zamorskich pod panowaniem Albionu zdecydowanie się skurczyła, pracowało tam już 1661 osób.

Do tego, że biurokracja rośnie, pączkuje, sama sobie wymyśla zadania, się przyzwyczailiśmy. Teraz jednak eurourzędnicy przesuwają granicę naszego poznania. Superuprzywilejowana kasta, która oficjalnie zaleca wszystkim innym drakońskie oszczędności, strajkuje, bo nie chce pracować do 67. roku życia. Żąda też gwarancji podwyżek i benefitów, natomiast nie chce płacić podatków od pensji.

Jak można strajkować w obronie swoich przywilejów, gdy Cypryjczycy, m.in. na zlecenie Komisji Europejskiej, stracili część swoich oszczędności? Jak można nie godzić się na dłuższą pracę, gdy w Brukseli powstają białe, zielone (i każdego innego koloru) księgi, mówiące wprost: ratowanie systemów emerytalnych wymaga dłuższej aktywności zawodowej, i gdy państwa UE wiek emerytalny podnoszą? Jak można walczyć o benefity, gdy w Unii bez jakiejkolwiek pracy jest 26,5 mln osób, w tym blisko 6 mln młodych?
Jak można walczyć o swoje egoistyczne interesy, nie bacząc na to, że wydajemy na całą tę biurokratyczną machinę miliardy euro, a samo bezsensowne utrzymywanie siedziby parlamentu w Strasburgu kosztuje nas kilkaset milionów?

Problem eurogangreny można, paradoksalnie, dość szybko rozwiązać. Trzeba wyrzucić wszystkich eurokratów na bruk i ogłosić rekrutację na ich miejsce. Znajdą się w zastępstwie równie sprawni i wykwalifikowani ludzie, którzy będą chcieli pracować bez ich apanaży i bonusów. Nie stanie się też nic wielkiego, gdy przez klika tygodni nikt nie będzie nami z Brukseli zarządzał i wymyślał kolejnych programów, ewaluacji, dyrektyw czy rozporządzeń. Może nawet wyjdzie nam to na dobre.