Wydarzenia minionego tygodnia pokazały, że historia najnowsza wciąż mocno ciąży na naszej współczesności. W Sejmie rozgorzał spór o uchwałę w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka. Sprzeciw SLD po raz kolejny udowodnił, że partia ta nie jest zdolna do jednoznacznej oceny nawet tak odrażającego wydarzenia, jakim było zakatowanie w 1983 r. przez milicjantów młodego chłopaka, a następnie urządzenie pseudoprocesu załodze karetki pogotowia, którą oskarżono o tę zbrodnię.
W cieniu awantury o uchwałę w sprawie Przemyka doszło też do próby podważenia za jednym zamachem zarówno życiorysu rotmistrza Witolda Pileckiego, jak i działalności IPN.
Mniej czy więcej
W ostatnim numerze „Polityki" prof. Andrzej Romanowski zaatakował IPN za opublikowanie przed pięciu laty albumu poświęconego rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu, a dokładnie za zamieszczenie w nim reprodukcji zeznań, jakie złożył on na UB po aresztowaniu w maju 1947 r. „Doprawdy, nie było potrzeby wywlekania na światło dzienne złożonych na UB zeznań Pileckiego" – stwierdził Romanowski i ocenił: „Nie jesteśmy przez nie bogatsi o dodatkową wiedzę, przeciwnie, wiemy jeszcze mniej, pod pewnym względem mniej niż w PRL".
Trudno powiedzieć, pod jakim względem wiemy dzięki tym dokumentom mniej (moim zdaniem jest odwrotnie), ale zdumiewające jest coś innego: oto profesor mieniący się historykiem otwarcie wyraża pogląd, że istnieją dokumenty dotyczące postaci istotnej dla naszej historii najnowszej, których nie powinno się ujawniać. W dodatku profesor ten jest od lat redaktorem naczelnym „Polskiego Słownika Biograficznego".
Prof. Romanowski zestawił dokumenty świadczące o tym, że Pilecki obciążył w śledztwie dwóch swoich współpracowników, z wstępem do albumu, autorstwa Jacka Pawłowicza, w którym nakreślił on bohaterską sylwetkę rotmistrza. Problem w tym, że teza o zasadniczej sprzeczności między wstępem a zreprodukowanymi dokumentami istnieje przede wszystkim w głowie prof. Romanowskiego.