Tymczasem widać kilka dziedzin, w których można by sobie życzyć daleko posuniętych i śmiałych zmian systemowych. Wymiar sprawiedliwości, a dokładnie – korporacja sędziowska; system akademicki, gdzie coraz więcej pracowników naukowych gotuje się z frustracji związanej choćby ze sposobem przyznawania stopni naukowych; policja będąca coraz bardziej chorym organizmem; aparat skarbowy, którego apetyt na informacje o obywatelach rośnie nieustająco, a który robi się coraz bardziej drapieżny; system podatkowy; media publiczne i inne dziedziny, gdzie wstawienie swojego zaufanego człowieka nie rozwiąże żadnego problemu, a jeśli nawet, to na krótko.
PiS ma jednak z takim myśleniem problem – i nie jest tu wyjątkiem. Większość instytucjonalnych zmian musiałaby bowiem oznaczać uniezależnienie od bieżących potrzeb władzy, tak aby z instrumentów nacisku nie mogła korzystać także kolejna ekipa, która nastanie. To zaś oznaczałoby pozbawienie się ich samemu.
Trzeci kłopot jest związany z relacją pomiędzy państwem i obywatelem. Kto pamięta kampanię z 2005 r., musiał dostrzec już wtedy rażącą dysproporcję pomiędzy uwagą, jaką Jarosław Kaczyński poświęcał kontrolowaniu obywateli i obywatelskim wolnościom. Dziś oczywiście wiemy, że w latach 2005–2007 obywatelskie swobody nie były gwałcone, wbrew absurdalnym opowieściom osób w rodzaju Marka Kondrata czy Waldemara Kuczyńskiego. Nic strasznego się pod tym względem nie działo, a poziom kontroli nad Polakami był całkiem niski w porównaniu z czasem rządów Platformy (rzekomo) Obywatelskiej.
Nie zmienia to faktu, że tę dysproporcję widać nadal. Mówiąc najogólniej, wydaje się, że temat zagwarantowania obywatelom wolności od nadmiernego nadzoru państwa nie jest ulubioną dziedziną Kaczyńskiego. Owszem, w niektórych sprawach mamy obietnice zmian na lepsze – tak jest choćby w kwestii sądowego nadzoru nad rodziną.
Ale już tam, gdzie mowa jest o uprawnieniach służb czy skarbówki, nie wiadomo właściwie nic. W tym kontekście pewien niepokój wzbudza retoryka Kaczyńskiego, który w antyliberalnym dyskursie kwestionuje możliwość funkcjonowania państwa jako organizmu silnego, ale jednak wyraźnie ograniczonego w swoich kompetencjach, zwłaszcza tam, gdzie dotyczą one sfery obywatelskich wolności.