Chór Wallenrodów. Krzysztof Szczerski o pakiecie klimatycznym

Przy okazji dyskusji na temat pakietu klimatycznego wyszło na jaw, że prawie nikt nie zgadzał się z polityką, którą realizował i z której sprawowania w latach 2005-2007 korzystał – zauważa polityk PiS

Publikacja: 08.07.2013 19:47

Krzysztof Szczerski

Krzysztof Szczerski

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

Red

Uderzające jest przekonanie ludzi Donalda Tuska, że jest on premierem Donaldem „nic-nie-mogę” Tuskiem. Okazuje się, że rządząca Polską od sześciu lat ekipa tak naprawdę nigdy nie wyszła z cienia trwających ledwie rok rządów premiera Jarosława Kaczyńskiego, a decyzje wówczas podjęte zdecydowały o kierunkach polskiej polityki aż po dziś dzień.

Coraz częściej wychodzi na jaw, jak wielu „Wallenrodów” korzystało z przywilejów uczestniczenia w pracach rządu w latach 2005–2007, w rzeczywistości śniąc o innej ojczyźnie i cierpiąc w nadziei, że kiedyś, także dzięki ich działaniom, upadną obrzydłe im rządy PiS i będą mogli dokonać „coming outu”, przechodząc do nowego obozu władzy.

Ta druga postawa, dla której tak twórczo kurs wyznaczył kiedyś Kazimierz Marcinkiewicz, znajduje swoje pełne rozwinięcie u europosła Pawła Zalewskiego w jego tekście „Pozorna asertywność” („Rz”, 5.07.2013).

Seria błędów i zaniechań

Nawet abstrahując od tego, jak oceniamy decyzje dotyczące pakietu klimatycznego podjęte w marcu 2007 roku na posiedzeniu Rady Europejskiej, jedna rzecz pozostaje chyba bezsporna: Donald Tusk jest premierem koalicji PO–PSL już szósty rok i najwyższy czas zacząć rozmowę o tym, jaki jest bilans jego rządów w odniesieniu do kwestii energetycznych. Tymczasem wszyscy przedstawiciele obecnego obozu władzy wciąż argumentują tak, jakby dopiero objęli rządy i tkwili w butach poprzedników.

Wszyscy przedstawiciele obecnego obozu władzy wciąż argumentują tak, jakby dopiero objęli rządy i tkwili w butach poprzedników

Podsumowanie dokonań ekipy Tuska w dziedzinie polityki energetycznej wypada słabo. To seria błędów, zaniechań i braku wyobraźni, za które wszyscy zapłacimy. Słono.

Ta czarna lista obejmuje: zawalenie roku bazowego przy redukcji emisji, odstąpienie od egzekucji korzystnego dla nas (sic!) wyroku Trybunału Sprawiedliwości w sprawie dodatkowych praw do emisji, niewdrożenie dyrektyw energetycznych, za co grożą nam kary finansowe, niezdolność do zablokowania w Parlamencie Europejskim planów wycofania części uprawnień do emisji z rynku, niezdolność do zatrzymania prezydencji duńskiej od poparcia planów zaostrzenia pakietu klimatycznego po 2020 roku, co zaowocowało koniecznością weta (a jednak można było!) i zepchnięciem nas na margines debaty klimatycznej podczas naszej prezydencji (Dania sprawowała ją razem z nami), brak reakcji na próby ekologicznego blokowania przez prawo unijne dostępu do gazu łupkowego, nie mówiąc już o zignorowaniu przez premiera Tuska konferencji klimatycznej w Poznaniu, chaos inwestycyjny w polskiej energetyce (Opole), zamykanie rentownych kopalń przez błędy w zarządzaniu lub z powodów pozaekonomicznych (Brzeszcze), problemy z dokończeniem gazoportu (firmy wycofują się z budowy, bo nie są opłacane), brak jakichkolwiek nowych projektów z zakresu dywersyfikacji źródeł energii, miraż elektrowni atomowej, której budowa odsuwa się w czasie (choć pieniądze dla firmy ją planującej na czele z byłym ministrem Gradem są wypłacane).

Mógłbym tak wyliczać bez końca. Czy naprawdę ktokolwiek w Polsce uwierzy, że wszystko to jest konsekwencją trzech punktów ogólnego zapisu w konkluzjach Rady Europejskiej z marca 2007 roku, które od sześciu lat obezwładniają rząd Tuska? Bądźmy poważni.

Powtarzam, pakiet klimatyczny z roku 2007, który był planowany jako unijny wkład w globalne porozumienie w formule Kioto – zakładający bezpieczny dla nas rok bazowy redukcji emisji, podkreślający kwestie bezpieczeństwa energetycznego i uwzględnienia potrzeb rozwojowych poszczególnych państw oraz specyfiki ich miksu energetycznego, rodzajów gleb, czynnika pochłaniania CO2 przez lasy – był dobrym punktem startu do negocjacji szczegółowych regulacji, które miały miejsce w roku 2008.

Jak można było to wszystko roztrwonić? Pozostaje to tajemnicą ekipy Tuska. Efekt jest taki, że dziś pakiet nas przytłacza, a mogliśmy być jego beneficjentami. Niestety, europoseł Paweł Zalewski nie odnosi się do tych problemów w swoim artykule.

Cierpienie posła

Stawia natomiast w tekście cały szereg niepopartych żadnymi przykładami tez dotyczących atmosfery polityki zagranicznej prowadzonej przez śp. prezydenta i rząd w latach 2005–2007. Szczególnie w zakresie stosunków polsko-niemieckich. Muszę przyznać, że nie do końca rozumiem, skąd u europosła Zalewskiego, ale także wielu innych prominentnych przedstawicieli obecnego obozu władzy, bierze się ta swoista nadwrażliwość i nastrojowość w relacjach z Berlinem.

Sprowadzanie analizy polityki do kwestii atmosfery jest nie tylko naiwnością, ale także poważnym błędem, który powoduje, że z pola widzenia znikają sprawy naprawdę istotne. Tymczasem krytycy polskiej polityki z lat 2005–2007 lubią się posługiwać tym rodzajem argumentacji i to niezależnie od tego, czy dotyczy to kwestii wewnętrznych (konkluzje komisji ds. Barbary Blidy mówiły, że nie było naruszeń prawa, ale była „atmosfera naruszeń prawa”) czy zagranicznych.

Myślę, że ta swoista alergia na atmosferę może u niektórych wiązać się z prostym faktem. Wygląda bowiem na to, że liczna grupa osób wchodzących w latach 2005–2007 w skład obozu rządzącego robiła to wbrew sobie i cierpiała w ukryciu z tego powodu. I dlatego do dziś mają bolesne wspomnienie z tamtych czasów. Bo jak inaczej wytłumaczyć europosła Zalewskiego biadającego nad polską polityką zagraniczną tamtych lat, kiedy to z nadania Prawa i Sprawiedliwości był szefem Komisji Spraw Zagranicznych Sejmu RP nieprzerwanie aż do lipca 2007 roku, wiceprezesem PiS i startował z listy PiS do Sejmu w 2007 roku? Cierpienie posła Zalewskiego trwało długie lata i kres przyniosło mu dopiero znalezienie się, w niecałe dwa lata później, na liście Platformy w wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Przy okazji dyskusji na temat pakietu klimatycznego nadchodzi teraz cała seria „coming outów”, z której wynika, że „Wallenrodów” było w rządzie i w okolicach znacznie więcej. Okazuje się, że prawie nikt się nie zgadzał z polityką, którą realizował i z której sprawowania korzystał. A to ówczesny wiceminister gospodarki, a dziś minister środowiska w ekipie Tuska biada nad swym losem w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. A to szef komisji sejmowej twierdzi, że tak naprawdę od zawsze był w opozycji do PiS. Ludzkie dramaty.

Twórcze napięcie

Na ich tle rozgrywała się jednak poważna polityka. I nikt, kto patrzy na efekty z należnym dystansem, nie może nie przyznać racji zdaniu, iż relacje polsko-niemieckie, mające wówczas duży wpływ na politykę w całej Unii, nigdy nie charakteryzowały się tak twórczym napięciem jak w latach 2005–2007. A właśnie to twórcze napięcie jest tym, co popycha sprawy naprzód. Potakiwanie i akty hołdownicze przynoszą regres i tłumienie problemów, co w efekcie jest szkodliwe na dłuższą metę.

To właśnie twórcze napięcie dało efekt niespotykanego po roku 1989 poziomu partnerskich relacji między Polską a Niemcami, czego symbolicznym podsumowaniem była wspólnota działań naszych krajów wobec rosyjskiego embarga na polskie produkty żywnościowe, gdy kanclerz Niemiec wobec Putina broniła polskich interesów jako interesów całej Unii.

Bo partnerstwo oznacza wzajemny szacunek i wsparcie w razie potrzeby. Oznacza też szczerą rozmowę. I tak właśnie wówczas było. Była przestrzeń do dialogu o sprawach trudnych, a takie w relacjach z Niemcami występują i nie ma co udawać, że ich nie ma. Dotyczą i kwestii propagandy tzw. wypędzonych, i spraw Polaków w Niemczech, i wreszcie porozumień niemiecko-rosyjskich ze szkodą dla Polski (gazociąg). Mamy o tym nie mówić i apelować o jeszcze większą aktywność Niemiec w Europie, jak uczynił do Radosław Sikorski?

Jeśli przypominam sobie rozmowy polsko-niemieckie z okresu rządu Jarosława Kaczyńskiego, intensywność kontaktów na wszystkich szczeblach, gęstość omawianych tematów i wnioski z nich wyciągane przez obie strony, to trudno mi dać przykład bardziej poważnego i partnerskiego traktowania się przez dwa europejskie kraje, równe w swych prawach i tak się postrzegające.

Odwracanie uwagi

I wreszcie kwestia negocjacji europejskich. Nie sądzę, by po pięciu latach spędzonych w fotelu europosła Paweł Zalewski nie rozumiał, na czym polegały sukcesy negocjacyjne śp. prezydenta i rządu Jarosława Kaczyńskiego w sprawach reform traktatowych. Więc nie o brak wiedzy tu chodzi, lecz o rodzaj uprzedzenia, który uniemożliwia bezstronną ocenę.

Wszyscy bowiem wiedzą, że w negocjacjach lizbońskich udało się Polsce znacznie więcej niż samo otwarcie pakietu instytucjonalnego i doprowadzenie do zmiany formuły głosowania w Radzie Unii Europejskiej poprzez cały pakiet zmian dotyczących m.in. przedłużenia korzystnej dla nas formuły nicejskiej i wprowadzenie nowej formuły konsensualnej (znanej jako nowa Joannina). Choć i samo to byłoby już dużym sukcesem, bo zaczynaliśmy ten akurat bój prawie samodzielnie, a udało się zakończyć go sukcesem. Każdy, kto pamięta, jak próbowano nie dopuścić do rozpoczęcia rozmów na ten temat, wie, jak wielkie było to osiągnięcie. Także wiele innych zapisów w traktacie, jak choćby potwierdzenie pierwotnego charakteru kompetencji państw narodowych, nie znalazłoby się w tym dokumencie, gdyby nie Polska.

I jeszcze jedna ważna sprawa. Ze smutkiem odnalazłem w tekście europosła Zalewskiego przytyk w kierunku śp. prezydenta o odkładanie ratyfikacji traktatu z Lizbony. Przypominam, że śp. Lech Kaczyński czynił to dlatego, że zgodnie z prawem, po negatywnym wyniku referendum w Irlandii, traktat był formalnie zablokowany i śp. prezydent nie chciał się włączyć w nagonkę na Irlandię, aby przeprowadziła kolejne głosowania, aż do skutku. To ówczesne stanowisko Polski uratowało zasady demokracji i praworządności w Unii, bo dopiero po decyzji Rady Europejskiej, która uchwaliła tzw. protokół irlandzki, powrócono do głosowania referendalnego w Irlandii, a zatem w drugim referendum obywatele tego kraju głosowali nad zmienionym traktatem, a ich obawy, które spowodowały pierwotne odrzucenie traktatu, zostały uwzględnione. Wtedy też premier Tusk złożył obietnicę zmiany prawa w Polsce w zakresie polityki europejskiej, zwiększającego uprawnienia polskich organów władzy. Oczywiście obietnicy tej nie dotrzymał, co jest standardem w jego przypadku, ale warto o tym wspomnieć.

Skuteczna polityka europejska to złożenie trzech elementów: profesjonalnej znajomości rzeczy połączonej z kompetencją aparatu państwa, umiejętności zdecydowanego prezentowania swojego stanowiska bez strachu i kompleksów oraz posiadania wartości i zasad, bez których wszystko jest tylko grą.

Tego wszystkiego zabrakło ekipie Donalda Tuska, która za wszelką cenę próbuje teraz odwrócić uwagę od swojej zdumiewającej niekompetencji, z trudem ukrywanych kompleksów i żałosnych gierek.

Autor jest politykiem PiS, politologiem. W latach 2007–2008 był wiceministrem spraw zagranicznych oraz podsekretarzem stanu w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej

Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Joe Biden wymierzył liberalnej demokracji solidny cios
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką
Opinie polityczno - społeczne
Juliusz Braun: Religię w szkolę zastąpmy nowym przedmiotem – roboczo go nazwijmy „transcendentalnym”
Opinie polityczno - społeczne
Skrzywdzeni w Kościele: Potrzeba transparentności i realnych zmian prawnych
Opinie polityczno - społeczne
Edukacja zdrowotna, to nadzieja na lepszą ochronę dzieci i młodzieży. List otwarty
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Prawdziwy test dla Polski zacznie się dopiero po zakończeniu wojny w Ukrainie
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska