Do obchodów 30. rocznicy pierwszych – częściowo wolnych – wyborów było już tylko kilkanaście godzin, kiedy gruchnęła informacja o kontaktach księdza Józefa Tischnera z IV Wydziałem PRL-owskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. To pewnie przypadek, zbieg okoliczności, ale z gatunku tych, które mówią więcej, szerzej odsłaniają zasłonę rocznicowych obchodów i wspominek niż nawet najbardziej drobiazgowo zaplanowane wydarzenia. Bo trudno o postać dla III RP bardziej symboliczną niż Józef Tischner.
Istnieją biografie, w których odbija się historia. Są też takie, które historię tworzą. Biografia Tischnera należy do obu tych zbiorów. Tam, gdzie nasza historia przez ostatnie pół wieku była wielka, tam też wielki był Tischner. Był on również tam, gdzie zaczęła się szerzyć bylejakość i zdrada. Jego głos nie był treścią wydarzeń, ale ich dykcją. Najpierw wtedy, kiedy tworząc polski wariant filozofii dialogu, przygotowywał grunt pod etos pierwszej Solidarności. Kiedy pisząc o filozofii dramatu, dostarczał narzędzi do wydobywania się ze zniewolenia samotnością, zachęcał do opuszczania kryjówek. Kiedy jesienią 1980 r. wygłaszał na Wawelu jedno z najważniejszych kazań w nowożytnej historii Polski; znajdował słowa dla opisania nastroju odzyskanej godności.
I prawie dokładnie dekadę później, kiedy już nie na Wawelu, ale w studiu telewizyjnym wygłaszał „kazanie" karcące Polaków po pierwszej turze wyborów prezydenckich. Kiedy nadawał moralizatorską dykcję pogardzie elit wobec mas, które nie dojrzały do demokracji. I potem, kiedy swój wielki umysł i duszpasterski talent rozmieniał na drobne w walce z lustracją i innymi wrogami swoich nowych przyjaciół.
Do tej biografii trzeba podejść bez znieczulenia. Nie ma sensu topić jej w słodkiej polewie góralskiej cepeliady, rozmiękczać wizerunkiem zabawnie mówiącego gwarą, sympatycznego księdza celebryty. Bo Tischner był kimś wielkim, a tylko takim zdarzają się tragiczne błędy. Jego życie było dramatem, w którym wciąż może się przeglądać nasza – trzydziestoletnia już – wolność.