Wiadomo – w Afryce nawet samochody mają AIDS, w sklepach płaci się paciorkami, a ludzie nocują na drzewach. Wiemy o niej tyle, ile zapamiętaliśmy z przygód Stasia i Nel albo z audycji pana Cejrowskiego, któremu czasem z widocznym trudem przychodzi ukrywanie swojej wyższości nad tzw. tubylcami.
Śmichy-chichy, jakie robiło się ostatnio z drugiej w historii wizyty polskiego rządu i biznesu w Afryce, są echem formowanej przez lata izolacji przaśno-kolonialnej mentalności. Tam: Murzyni z dzidami w słomianych spódniczkach, tu: Himalaje cywilizacji, awangarda świata. W rzeczywistości jest przecież dokładnie odwrotnie. Podczas gdy my mamy dziś głównie Smoleńsk, oni mają przyszłość. W Polsce od lat nie wykiełkowała żadna globalna idea, w Afryce kipi właśnie garnek, w którym wykuwa się kształt XXI wieku. W 2020 roku osiem z dwudziestu największych gospodarek świata będzie właśnie w Afryce. Trzy najszybciej rosnące miasta (w perspektywie do roku 2028) to: Kampala, Dar es Salaam i Lusaka. Dwie trzecie największych globalnych firm uważa ekspansję w Afryce za priorytet. Nigdzie nie ma dziś takiego potencjału do zarabiania dla Polski pieniędzy, jak tu, gdzie w znacznej części krajów wzrost PKB jest dwa, trzy lub cztery razy większy niż u nas.
Jasne, w Afryce wciąż jest mnóstwo obrazków z XIX wieku, jak w Południowym Sudanie, gdzie ludzie z plemienia Dinków do studni mają 20 km, a dzieci piją mleko wymieszane z krwią krowy. Coraz częściej jednak widać tu też pejzaże takie jak w Lagos. Obok dzielnic skrajnej biedy – powietrze naładowane energią jak chyba nigdzie na świecie. Roi się tu od młodych ludzi wcielających w życie pomysły przynoszące miliony dolarów.
Do Afryki pcha się dziś cały świat, ale tylko u nas robi się z tego jaja. Robią je nasi wioskowi mędrcy przekonani, że miejsca, gdzie świeci słońce i jest ciepło, Pan Bóg stworzył wyłącznie po to, by Jego ukochani Polacy mieli się gdzie opalać. Afryka to dla nich dzicz względnie biedawczasowisko. Każdego polskiego premiera, czy byłby to Tusk, czy Kaczyński, czy Miller, chwaliłbym za to, że przeciera polskiemu biznesowi szlaki w dwóch największych gospodarkach kontynentu, RPA i Nigerii. Byłem też na spotkaniu, jakie premier zorganizował dla polskiej diaspory, w tym dla pracujących w Zambii misjonarzy. Widziałem łzy w oczach ludzi, którzy od lat genialnie reprezentują nasz kraj i po raz pierwszy ów kraj im za to podziękował. Byli tam i sympatycy PiS i PO, libertarianie, i ludzie całkowicie bezpartyjni. Potrzeba było kilometrów dystansu od polskiego piekła, byśmy znowu poczuli, jak jesteśmy dumni z tego, że jesteśmy po prostu Polakami.
Na koniec więc miły apel do tych, którzy wiedzę o współczesnym świecie czerpią z „Murzynka Bambo": odświeżcie pilnie listę lektur. Albo przeprowadźcie się już teraz na stałe tam, gdzie będzie można was znaleźć za jakieś lat piętnaście: do muzeum.