Druga wojna kulturowa

Intensywność emocji, jakie wzbudziło zniszczenie tęczy na placu Zbawiciela w Warszawie, każe przypuszczać, że nie o estetykę ani chuligaństwo tu chodzi. Doczekaliśmy się wreszcie sporu o idee – pisze publicysta „Rzeczpospolitej".

Publikacja: 19.11.2013 19:56

Wojciech Stanisławski

Wojciech Stanisławski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Ryszard Waniek

Kto oprócz specjalistów pamięta, o co szło w „wojnie o ucho Jenkinsa"? Historycy i krzyżówkowicze mogą kojarzyć ten termin, ale szczegóły toczącego się przez dziewięć lat na wodach Karaibów konfliktu między Wielką Brytanią a Hiszpanią znaleźć można tylko w podręcznikach historii XVIII wieku, a oblężenie Porto Bello pamiętają jedynie archiwiści Royal Navy. Szturmy i sztormy, dziesiątkująca załogi okrętów żółta febra – a wszystko zaczęło się od ucha, które brytyjski kaper, sir Robert Jenkins, utracił podczas rewizji statku przez Hiszpanów w roku 1731 i, zakonserwowawszy je przezornie w kamionkowym słoju, zaprezentował oburzonej Izbie Gmin podczas posiedzenia w osiem lat później.

Oczywiście, nie o małżowinę szło w tym sporze, lecz o rywalizację kolonialnych potęg w Nowym Świecie, – i właśnie ta dysproporcja między formalnym casus belli (posłowie Korony, wstrząśnięci losem kpt. Jenkinsa, zażądali podjęcia kroków odwetowych obec hiszpańskiej floty) a jej rzeczywistymi przyczynami natchnęła w wiek później Thomasa Carlyle'a do ukucia błyskotliwego określenia dawnego konfliktu.

Podobna refleksja pojawia się w tydzień po spłonięciu w następstwie chuligańskiego wybryku instalacji na placu Zbawiciela w Warszawie. Można mieć nadzieję, że repertuar nader emocjonalnych, a przez to często groteskowych reakcji powoli się wyczerpuje. Mieliśmy przez ten tydzień potępienia, lamenty, buńczuczne deklaracje „Wszystkich nas nie spalicie" będące jedną z najśmielszych – by poprzestać na tym określeniu – prób nawiązania do Zagłady, jaką można sobie wyobrazić. Były happeningi w hippisowskim stylu i dyplomaci, chylący głowy przed osmoloną konstrukcją niczym ongiś delegacje partyjno-państwowe przed mauzoleum Lenina. Była „kontr-tęcza" z baloników postawiona przed jednym z biur poselskich oraz list „zatroskanej chuligaństwem ośmioletniej Zuzy", skierowany do pani prezydent Warszawy i ochoczo przez tę ostatnią nagłośniony.

Teraz czas zastanowić się, czy spór o tęczę jest jednym z wielu wydarzeń z pogranicza kultury, idei i skandalu, przez tydzień nadających ton felietonom, a po miesiącu zapomnianych – czy też temperatura emocjonalna i głębia wzajemnego niezrozumienia ukazują nam, że mamy do czynienia z rzeczywistym i głębokim konfliktem społecznym?

W najgłośniejszym dziś sporze PO i PiS są, jeśli nie całkiem nieobecne, to w każdym razie stoją skromnie w drugim szeregu

Plac Zbawiciela w zasiekach

Doraźnie pewne jest, że instalacja stanie się poważnym wyzwaniem dla służb strzegących porządku w mieście i w państwie. Mimo że, jak wynika z celnych pytań posła Ludwika Dorna skierowanych do szefa resortu kultury, władze miejskie angażowały się w dotychczasową restaurację „Tęczy" czysto woluntarystycznie, a obiekt i inicjatywa nie są w ich gestii – w tej chwili wiadomo już, że Ratusz nie wycofa się z rekonstrukcji spalonej instalacji i utrzymywania jej obecności za każdą cenę na śródmiejskim placu. Trudno się właściwie temu dziwić: to kwestia prestiżu.

Odtworzenie instalacji prowokować jednak będzie z kolei członków subkultury kibolskiej do wymierzonych w nią kolejnych aktów przemocy. Będą je, jak sądzę, podejmować dla wielu powodów, począwszy od tego, że przekonali się już, jak wielki rozgłos to zapewnia, poprzez fakt, że jednostkowy, niepogłębiony w żaden sposób „zamach" jest dokładnie tym, na co subkultura taka potrafi się zdobyć, aż po okoliczność, że podobne działanie doskonale pasuje do ambicji i emocji sporej grupy nasto- i dwudziestokilkulatków. Kiedyś udowadniano męstwo, ruszając po głowę smoka czy włos z brody chana; dziś wielu młodych mężczyzn zastanawiać się będzie, jak przechytrzyć „onych" i – no właśnie, wracamy do punktu wyjścia – zdobyć swoje pięć minut bodaj i anonimowej „sławy na całą Polskę".

Świadome tego służby porządkowe zwiększać będą ilość zabezpieczeń i wizja przedstawiona w jednym z rysunków satyrycznych, krążących w sieci – plac obstawiony kordonami policji i budkami strażniczymi, instalacja nadzorowana z powietrza i zabezpieczona wielkim kloszem – wcale nie musi być zanadto przesadzony. To jednak niewiele zmieni: eskalacja działań z obu stron będzie postępować, a wraz z nią ryzyko rzeczywistej tragedii. To już nie spór o wystawę w CSW czy treść kazania, kiedy to spierają się publicyści i anonimowi komentatorzy na forach. Tym razem będziemy mieć do czynienia z kryterium ulicznym na serio.

A jednak pomnik LGBT

Bardziej jeszcze istotne wydaje się zaangażowanie w „sprawę tęczy" różnych środowisk opiniotwórczych, niezwykłe nawet na tle rozognienia nastrojów, obecnego w polskim życiu publicznym od miesięcy. Po raz pierwszy od dawna tematem przewodnim debat były nie dzieje sprawy Smoleńska, nie bieżące dokonania (lub ich brak) gabinetu Donalda Tuska, nawet nie modus operandi polskiego Kościoła i nagłaśniane przez antyklerykałów skandale – lecz rzecz dotycząca wyłącznie stosunku do wymarzonej przez postępowców rewolucji kulturowej i obyczajowej.

Znamienne zresztą, że przez tydzień doszło do daleko idącej krystalizacji postaw. W ubiegłym tygodniu, podobnie zresztą, jak podczas wcześniejszych, półgłosem toczonych sporów o znaczenia instalacji postawionej na placu Zbawiciela, jej entuzjaści zapewniali jeszcze, że w żadnym razie nie idzie o nawiązanie do „symbolu identyfikacji wizualnej" środowisk homoseksualnych, wyśmiewając obskurantyzm oraz obsesje oponentów i obficie częstując ich cytatem z Księgi Rodzaju o „znaku przymierza między człowiekiem a Bogiem".

Z tym już koniec: „Apel w obronie tęczowej Polski", wystosowany przed trzema dniami przez grono dziennikarzy, intelektualistów i aktywistów społecznych, zaczyna się od słów „Podczas Marszu Niepodległości podpalona została tęcza – warszawski pomnik-symbol tolerancji przede wszystkim wobec osób LGBT", kończy zaś frazą „Wyrażamy solidarność z organizacjami LGBT (...). Wielobarwna tęcza jest naszym wspólnym znakiem".

Wypadałoby może spytać sygnatariuszy, od Jacka Żakowskiego po Alicję Pacewicz, o to, czy status „symbolu tolerancji wobec osób LGBT" nadali instalacji jej oponenci, czy też przez ostatnich półtora roku jej entuzjaści demonstrowali obłudę i szyderczo zaprzeczali oczywistości. Znacznie bardziej istotne jest jednak, że spór o interpretację konstrukcji z rur giętych uruchomił kolejne pole konfliktu w Polsce, pierwsze, które tak jednoznacznie wiąże się z „wojną kulturową" – zjawiskiem nazwanym przez amerykańskich myślicieli neokonserwatywnych, na czele z Jamesem Hunterem i Gertrude Himmlefarb, w latach 90. ubiegłego wieku.

Z określoną tym mianem polaryzacją debaty publicznej w szeregu kwestii (od przyzwolenia na związki homoseksualne po legalizację lekkich narkotyków) niemieszczących się w katalogu klasycznych sporów (o wysokość podatków, model rozwoju gospodarczego czy orientację polityki zagranicznej) Stany Zjednoczone mają do czynienia na coraz większą skalę. Podobnie reszta zaawansowanego świata, w tym i Polska. Spór o tęczę unaocznia to i potwierdza: plac Zbawiciela stał się miejscem konfliktu – by przytoczyć autorskie określenie prof. Lecha Nijakowskiego – dwóch „domen symbolicznych".

Nowe otwarcie?

Znamienne zresztą, że w sporze tym dwaj główni polscy protagoniści zbiorowi, czyli PO i PiS, są, jeśli nie całkiem nieobecni, to w każdym razie stoją skromnie w drugim szeregu. Minister spraw wewnętrznych i premier potępili, co zrozumiałe, chuligańskie wybryki, Platforma jednak znacznie więcej uwagi poświęciła próbom ataków na ambasadę Federacji Rosyjskiej niż na instalację Julity Wójcik. To skądinąd zrozumiałe: PO już dawno, co widać ostatnio po przebiegu debat nad związkami partnerskimi czy zakazem aborcji, skłonna jest palić Panu Bogu jedynie grzecznościowy ogarek, rekolekcje łagiewnickie są zapomniane równie dogłębnie, co prywacje kapitana Jenkinsa na pokładzie aresztowanego przez Hiszpanów brygu „Rebecca" – ale też partia rządząca ma dziś na głowie większe problemy niż brak akceptacji dla związków LGBT i los polipropylenowych kwiatów.

Co ciekawe, w sporze o tęczę (jeśli nie liczyć nader niefortunnego wypadu posła Kownackiego) nie zabiera też jak dotąd głosu Prawo i Sprawiedliwość. Można przypuszczać, że w trosce o wizerunek stara się jak najbardziej zdystansować od aktu wandalizmu (choć daremnie – Donald Tusk, a w ślad za nim tuziny innych, nie mają wątpliwości, kto jest moralnie odpowiedzialny za wszystko złe, co zdarzyło się na Marszu Niepodległości). Tym samym jednak najgorętszy od tygodnia spór o sprawy publiczne toczy się niemal bez udziału spin-doktorów, harcowników i liderów dwóch lodołamaczy, zawłaszczających i betonujących, jak zwykło się nieraz lamentować, polską scenę polityczną.

Byłby więc konflikt o losy instalacji na placu Zbawiciela oczekiwanym przez wielu przełamaniem „post-smoleńskiego" impasu, podjęciem nowego sporu (gdzie zresztą, wypada zauważyć, środowisko tradycjonalistów znajdować się będzie, jak na większości frontów wojen kulturowych, w defensywie), czy tylko przyczyną wielu zakłóceń ruchu na placu Zbawiciela w najbliższych miesiącach?

Zobaczymy. Już dziś jednak widać, że w odróżnieniu od wielu prowokacji artystycznych ostatniej dekady – a przecież mistrzom Catallanowi, Żmijewskiemu czy Markiewiczowi nie można zarzucić, by się nie starali! – „Tęczy" Julity Wójcik udało się uniknąć obojętności widzów, będącej przekleństwem artysty. My zaś doczekaliśmy się kolejnej lokalizacji w polskiej „geografii symbolicznej" – przy czym trzeba zauważyć, że genius loci jest w tym przypadku wyjątkowo wytrwały: budynki MDM, ocieniające kościół pod wezwaniem Zbawiciela, stanowiły jedną z najbardziej konsekwentnych realizacji socrealizmu w Polsce. Tamtą culture war, toczoną  przy użyciu bardzo ciężkiej artylerii, wygraliśmy, choć ze stratami: jak będzie tym razem?

—współpraca Andrzej Konikiewicz

Kto oprócz specjalistów pamięta, o co szło w „wojnie o ucho Jenkinsa"? Historycy i krzyżówkowicze mogą kojarzyć ten termin, ale szczegóły toczącego się przez dziewięć lat na wodach Karaibów konfliktu między Wielką Brytanią a Hiszpanią znaleźć można tylko w podręcznikach historii XVIII wieku, a oblężenie Porto Bello pamiętają jedynie archiwiści Royal Navy. Szturmy i sztormy, dziesiątkująca załogi okrętów żółta febra – a wszystko zaczęło się od ucha, które brytyjski kaper, sir Robert Jenkins, utracił podczas rewizji statku przez Hiszpanów w roku 1731 i, zakonserwowawszy je przezornie w kamionkowym słoju, zaprezentował oburzonej Izbie Gmin podczas posiedzenia w osiem lat później.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?