Władimir Putin lubi w polityce stosować zagrania pokerowe. I dotąd robił to z powodzeniem. Rządy zaczął od brutalnego rozprawienia się z niepokornymi oligarchami, w tym przede wszystkim z szefem Jukosu Michaiłem Chodorkowskim. Choć złamał fundamentalne zasady państwa prawa i gospodarki rynkowej, pokusa intratnych kontraktów była tak duża, że zachodnie koncerny z potentatami energetycznymi na czele nie wycofały się z Rosji.
Mit supermana
W 2008 roku Putin założył, że Zachód nie zareaguje na okupację części terytorium Gruzji. I się nie pomylił: zaledwie po kilku miesiącach Barack Obama ogłosił „reset" w stosunkach z Kremlem, a ówczesny prezydent Francji Nicolas Sarkozy podjął negocjacje w sprawie dostarczenia rosyjskiej marynarce okrętów desantowych Mistral.
W marcu tego roku ta sama taktyka powiodła się w sprawie Krymu. Aneksja półwyspu oznaczała załamanie porządku obowiązującego w Europie od zakończenia zimnej wojny. A mimo to Bruksela odpowiedziała kosmetycznymi, wręcz niezauważalnymi dla Moskwy sankcjami. Raz jeszcze na Zachodzie przeważył strach przed wojną handlową z Rosją, która mogłaby pogrążyć z trudem wydobywające się z recesji europejskie gospodarki.
Sukces każdego pokerzysty opiera się jednak nie tylko na bezczelnym parciu do przodu, ale także na dobrym rozpoznaniu słabych punktów przeciwnika. A tego w najnowszej zagrywce Putina zabrakło.
Rosyjski przywódca nie przewidział, że zdecydowana większość mieszkańców południowej i wschodniej Ukrainy pozostanie wierna władzom w Kijowie. Nie docenił także zaangażowania Unii Europejskiej, a przede wszystkim Stanów Zjednoczonych po stronie demokratycznych ukraińskich władz. No i nie wziął pod uwagę, że dostarczając rebeliantom najnowsze uzbrojenie, w końcu doprowadzi do tragedii, czyli zestrzelenia malezyjskiego samolotu, co ostatecznie zwróciło zachodnią opinię publiczną przeciw Kremlowi.