Wśród poszukiwaczy złota i przygód znany był jako Szwendała, przyjaciele zaś pieszczotliwie nazywali go Wędrowniczkiem. „Diabli tak tańcują, czy wicher i burza?" – zastanawiał się traper zakopany po nos w puchowym śpiworze, ani na moment nie zdejmując żylastej dłoni z wysłużonego colsera (colta-lasera) kaliber 55*. W końcu udało mu się zdrzemnąć.
Gdy o świcie hałasy ucichły, Walker ocknął się i, wdziawszy puchowy skafander, wyszedł przed namiot. „Teraz rozumiem..." – mruknął pod wąsem, widząc w promieniach wschodzącego właśnie słońca rozbebeszone pakunki i przewrócone do góry płozami odrzutowe sanie, obok zaś ogromne tropy białego niedźwiedzia, a każdy wielki jak półmisek szwedzki na sześć osób. „Coś mi się zdaje, że dziś na obiad będą pieczone niedźwiedzie łapy" – zachichotał.
Łyknąwszy z termosu płynu rozgrzewającego i posiliwszy się kęsem wędzonej foczyny, Walker przypiął śnieżne rakiety i ruszył w pogoń. Niedźwiedzie tropy ciągnęły się sznureczkiem cały kilometr na południe, by potem niespodzianie skręcić na zachód. „Into The West" – jął Walker nucić ulubioną piosenkę, ale kilometr dalej dostrzegł, że niedźwiedź znów zmienił kierunek, tym razem podążając wprost na północ. Tropy wyglądały na bardzo świeże; gdyby nie śnieg, można by rzec, że są gorące...
„Nie umkniesz mi, bestyjo!" – powiedział sobie w duchu myśliwy, wyciągnął zza pazuchy broń i puścił się żwawym truchtem. Kilometr dale ujrzał straszny widok: namiot, opuszczony przed niespełna godziną, leżał zwalony, a na saniach, podścieliwszy sobie najlepszą karimatą, siedział ścigany zwierz, pociągając łyk za łykiem z parującego termosu, spluwając siarczyście i zakąszając resztkami foczyny.
– Mój namiot puchowy, mój napitek rozgrzewający, moja foczyna ulubiona! – wrzasnął Walker i wymierzył do niedźwiedzia z colsera.