W pomyśle stworzenia uniwersalnego znaku kojarzonego z Polską nie ma nic złego. Taki znaczek pojawiający się na produktach pochodzących znad Wisły i Warty miałby ułatwiać ich identyfikację i skojarzenie z Polską. W zasadzie racja. Można oczywiście dorobić do tego ideologię i przekonywać. że „zwiększy to dynamikę rozwoju gospodarczego oraz siłę eksportowanych marek" - to tylko kwestia inwencji pomysłodawców.
Nic nam do akcji wymyślania logo przez prywatną instytucję, która bawi się za swoje (a właściwie sponsorów) pieniądze. Lekki niepokój zaczynam jednak odczuwać, gdy owa grupa besserwisserów obwieszcza 38 milionom obywateli RP nie znoszącym sprzeciwu tonem, że za jedyne 220 tys. euro ustanowi - w określony tylko przez siebie sposób - symbol Polski, który „ujednolici" naszą rozpoznawalność w świecie.
Jeszcze bardziej niepokoi mnie patronat Ministerstwa Spraw Zagranicznych nad inicjatywą, kontroli nad którą nie ma zamiaru wypuszczać ze swoich rąk prywatna Fundacja „Marka dla Polski". Logo, jak wiadomo, ma być udostępniane bezpłatnie, jednak po podpisaniu „odpowiedniej" umowy.
Zdaje się, że właśnie w tym jednym niewinnym zdaniu jest pies pogrzebany. Polska ma swoje doskonale rozpoznawane przez każde dziecko brandy, które definiuje nawet konstytucja. Pan Olins może był niepocieszony, ale za darmochę opracował je jakiś bezimienny heraldyk w średniowieczu i tak już zostało. Tyle, że owo logo należy do nas wszystkich, nie można mieć do niego żadnych praw autorskich.
Prywatny biznes i chcące zarobić grupy bystrzaków od dawna kombinują z poszukiwaniem sposobów ominięcia tej niedogodności. Nie tak dawno własną wersję godła wymyślił PZPN, wiemy czemu to miało służyć i jak skończył karierę „piłkorzeł". Ile będzie kolejnych prób? Może dla ukrócenia radosnej twórczości wystarczyłoby trochę uwspółcześnić logotyp orła z godła państwowego, poluzować ograniczenia wykorzystywania go w celach komercyjnych, a zakazy ograniczyć do przypadków bezczeszczenia symboli państwa.