Graczyk: Polskie progi i cała nędza świata

Lewica z zasady dostaje gęsiej skórki, gdy słyszy „wojna cywilizacji". I odrzuca ten koncept, upatrując w nim zastosowania kryteriów nienowoczesnych, a więc automatycznie niesłusznych – pisze publicysta.

Publikacja: 21.09.2015 22:00

Roman Graczyk

Roman Graczyk

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Decyzja rządu niemieckiego o przywróceniu kontroli na granicy z Austrią zmienia wszystko w europejskiej dyskusji o imigracji. Niemcy nie wytrzymały ciężaru własnej polityki totalnego otwarcia. Ale ten – dosyć trywialny – powód zmiany ich kursu pokazuje, jaki jest problem wielkich liczb w kwestii imigranckiej. Przecież Niemcy już dawno zadeklarowały, że są gotowe w tym roku przyjąć u siebie 800 tys. imigrantów. To wielokrotnie więcej, niż ogłaszały inne rządy. A jednak rząd, który nie tylko deklarował, ale i faktycznie prowadził politykę pełnego otwarcia, został zmuszony do kroku nad wyraz drastycznego: radykalnego zastopowania nie tylko tej polityki, ale i czasowego zawieszenia jednego z fundamentów zjednoczonej Europy, co jeszcze niedawno wydawało się niewyobrażalne. Jak to wytłumaczyć?

Wyjaśnienie tej sprawy ma, moim zdaniem, walor szerszy, pozwala wiele zrozumieć w kwestii imigranckiej w ogóle, nie tylko tę zmianę niemieckiego kursu. Pozwala, byle tylko chcieć o tym rozmawiać z dobrą wiarą. Otóż na siatkę wartości (powinność pomocy ludziom w potrzebie, niezależnie od kraju pochodzenia, rasy, religii itp.) nakłada się tutaj siatka możliwości. O ile wartości pozostają niezmienne, o tyle możliwości kraju przyjmującego zmieniają się w zależności od różnych czynników. A niebagatelnym wśród nich jest czynnik liczby przybyszów.

Czy Polska miałaby jakiś problem z przyjęciem tysiąca imigrantów z obecnej fali, nawet bez wstępnej kontroli, wszystkich jak leci? A czy miałaby problem z przyjęciem 50 tys.? Każdy, kto nie buja nadmiernie w obłokach, przyzna, że odpowiedzi na te dwa pytania muszą być rozbieżne. Podobnie Niemcy: czuły się na siłach przyjąć nawet gigantyczną liczbę 800 tys. przybyszów, ale nie czują już się na siłach przyjąć ich dużo więcej. A prosta matematyka dowodzi, że taki strumień imigrantów (13 tys. w ciągu jednego dnia: soboty, 12 września) przelicza się, razem z tymi, którzy już są w Niemczech, na kwotę ok. 1,5 miliona w tym roku.

Gościnność i stan nasycenia

Można uznawać za przekonujące liczne argumenty z arsenału praw człowieka za przyjmowaniem imigrantów, a równocześnie mieć świadomość, że powyżej pewnej liczby (naturalnie trudnej do oznaczenia bez znajomości kontekstu danego kraju) polityka otwarcia musi zostać zastopowana. To nie kto inny jak socjalistyczny premier Francji Michel Rocard był autorem słynnej frazy wypowiedzianej wiele lat przed obecnym kryzysem: „Francja nie może przyjąć całej nędzy tego świata". Francja – innymi słowy – ma powołanie do przyjmowania ludzi, którym los zgotował trudne życie, i Francja to robi, ale po przekroczeniu pewnej liczby przybyszów zostaje osiągnięty poziom, który można by nazwać stanem nasycenia. Więcej przyjąć się już nie da, jeśli społeczeństwo przyjmujące nie ma się załamać (można wyliczać różne wymiary tego potencjalnego załamania). W ocenie władz niemieckich w minioną niedzielę Niemcy osiągnęły właśnie tak rozumiany stan nasycenia.

To wytrąca broń z ręki tym, którzy w polskiej debacie o imigracji zajmują stanowisko marzycielskie, dające się streścić słowami „przyjmować wszystkich!", a które znajdowało uzasadnienie w postawie Niemiec. Taka postawa jest charakterystyczna dla lewicy, tradycyjnie skłonnej do porywów serca i – co mniej chwalebne – do uprawiania dyskursu moralizującego pod adresem tych, którzy do debaty wprowadzają wątki ograniczeń ekonomicznych, socjalnych czy – tym bardziej – kulturowych.

Naturalnie w tej debacie ma swoje grzechy także prawica. Niektóre jej wypowiedzi, dające się streścić słowami „żadnych imigrantów!", każą zapytać, czy na pewno mamy rację, gdy przywołujemy współczesne polskie społeczeństwo, ukształtowane jakoby przez „Solidarność" i pontyfikat Jana Pawła II, jako przykład wzorowych Europejczyków. Ale zostawmy to. Może przyjdzie czas, żeby dokonać krytycznego rozbioru tego dyskursu, gdy prawica przejmie w Polsce ster rządów.

Na razie ważniejsze wydają się mielizny myślenia życzeniowego lewicy. A szczególnie trzy z nich: pierwsza – radykalnie sprzeciwiająca się teorii wojny cywilizacji; druga – kwestionująca prawo do jakiejkolwiek selekcji w polityce imigracyjnej; trzecia – sprzeciwiająca się polityce asymilacji w stosunku do tych, których Polska przyjmie u siebie.

Mówimy „przyjmie", a więc w czasie przyszłym, bo też cały problem, mimo tak masowej jego skali w Europie, ma w Polsce jak na razie marginalne znaczenie. I tak jeszcze przez jakiś czas będzie. Przez jakiś czas, ale nie bez końca: Polska wreszcie stanie się terenem osiedlenia dla masowej imigracji, gdy osiągnie podobny poziom dobrobytu co kraje starej Unii.

Radykalizm i islamizacja

Lewica z zasady dostaje gęsiej skórki, gdy słyszy „wojna cywilizacji". I odrzuca ten koncept, upatrując w nim zastosowania kryteriów nienowoczesnych, a więc automatycznie niesłusznych. Ponoć od oświecenia wiemy już na pewno, że człowiek jest przede wszystkim wolną jednostką, natomiast jego narodowe czy religijne uwarunkowania (szeroko rozumiana kultura) są trzeciorzędne. Miałyby jeszcze mniejsze znaczenie, gdyby nie były sztucznie podtrzymywane (stąd np. nieufność do państwa narodowego). Ten oświeceniowy mit zakłada więc, że krwawe konflikty, które wszak ciągle wstrząsają dziejami człowieka, mają inne przyczyny, najczęściej związane z nierównościami socjalnymi. Dajmy wszystkim ludziom taki sam dostęp do zatrudnienia, edukacji, prestiżu, dobrobytu, samorealizacji... a wykorzenimy najważniejsze przyczyny konfliktów – powiada lewica.

Otóż to przekonanie nie znajduje odbicia w faktach – niestety. I nie chodzi jedynie o tak spektakularne wydarzenia jak zamach na World Trade Center, dokonany wszak rękami ludzi wychowanych i wykształconych na Zachodzie, a więc ludzi, o których nie da się powiedzieć, że byli wykluczeni z zachodniego społeczeństwa. Chodzi o coś więcej: o wpływ, jaki wywiera kultura (w tym religia, a szczególnie islam) z krajów pochodzenia na społeczności mieszkające już od kilku pokoleń na Zachodzie. Nie ulega mianowicie wątpliwości, że istnieje korelacja pomiędzy poziomem islamizacji a poziomem antyzachodniego radykalizmu. Wystarczy poczytać opisy drogi życiowej terrorystów islamskich pochodzących z imigracji osiadłej z dawna na Zachodzie, żeby się przekonać, że dwa typowe progi w kształtowaniu się ich sylwetki duchowej to: kontakt z meczetem i kontakt z więzieniem. Typowa droga radykalizacji tych młodych ludzi wiedzie od wykorzenienia (także wykorzenienia religijnego) przez konwersję, drobną przestępczość, doświadczenie więzienne, kiedy poddawani są silnemu oddziaływaniu islamskich radykałów. Po tym doświadczeniu młodzieńcy ci są już – przynajmniej co do ich wewnętrznego nastawienia – ukształtowanymi islamskimi terrorystami gotowymi zabijać ludzi Zachodu w imię Allacha.

Z pewnością czynnik nierówności socjalnych ma jakieś znaczenie. Ale pomyślmy: czy te nierówności nie były jeszcze większe za czasów dziadków tych młodzieńców? Dziadkowie ciężko pracowali, kraje osiedlenia nie wydawały jeszcze wtedy miliardów euro na wyrównanie szans, nie było w pobliżu meczetów ani imamów z Arabii Saudyjskiej czy z Egiptu. Co się zmieniło między rokiem 1965 a 2015? Dostęp tych społeczności do wszelkiego rodzaju usług socjalnych się zwiększył, podobnie jak ich dostęp do kultury kraju pochodzenia, w tym do islamu. I bardzo wydatnie wzrosła tu siła oddziaływania organizacji islamistycznych w rodzaju Al-Kaidy czy Państwa Islamskiego.

Kiedy w kampanii przed wyborami prezydenckimi w 2012 r. Nicolas Sarkozy głosił potrzebę prowadzenia przez Francję racjonalnej polityki imigracyjnej (przeciwstawiał politykę dryfu polityce panowania nad tymi procesami), był wyśmiewany i oskarżany o sympatie prorasisowskie. Przegrał tamtą kampanię, a oskarżenia o ukryte sprzyjanie Frontowi Narodowemu walnie się do tej porażki przyczyniły. I tak się dzieje – nie tylko w polityce – zasadniczo z każdym, kto ośmiela się zakwestionować lewicowy dogmat, że selekcja imigrantów to przedsionek Auschwitz.

Haniebna selekcja?

Zaiste, dziwić się należy, jak bardzo prosty chwyt ma tu – skutecznie! – zastosowanie. Selekcja kandydatów do przyjęcia w kraju osiedlenia – selekcja Żydów z transportu. Tu i tam występuje słowo „selekcja", a to, że ono znaczy coś radykalnie odmiennego, nie jest ważne. Ważny jest tylko ciąg skojarzeń. A więc jakakolwiek selekcja ludzi jest zła, bo ona może mieć jakiś związek z tamtą złowrogą selekcją.

Tymczasem Sarkozy'emu chodziło o coś najprostszego pod słońcem i najbardziej uprawnionego moralnie. Pomijając kwestię uchodźców politycznych czy wojennych – mówił wtedy prezydent i zarazem kandydat na prezydenta – Francja ma prawo wybrać, kogo z wielkiej masy kandydatów chce przyjąć we własnym kraju. Ma prawo postawić kryterium wykształcenia czy preferowanej specjalizacji zawodowej, bo jeśli tego nie uczyni, będzie ponosić koszta nieproporcjonalne do zysków. Czy kogoś przekonał? Na pewno nie lewicowego kołtuna, który gdy słyszał słowo „selekcja", usuwał Sarkozy'ego z kręgu ludzi godnych szacunku.

Podając ten przykład, nie wypowiadam się na temat wszystkich wad i zalet obu pretendentów z 2012 r., z których drugi – François Hollande – jest obecnie prezydentem. Chcę tylko wskazać na koleiny myślenia w sprawach imigracji, których Sarkozy nie był w stanie przełamać. I tego jednego prawdopodobnie wielu dziś żałuje, bo od 2012 r. nastąpiła w tej dziedzinie dalsza degradacja, a sprawa zamachu na „Charlie Hebdo" jest tu tylko wierzchołkiem góry lodowej.

Asymilacja to rasizm?

Rasistowska miałaby też być asymilacja przybyszów w kraju osiedlenia, bo ona zakłada jakąś hierarchizację. Wedle tego założenia kultura rdzennych Europejczyków stałaby wyżej w hierarchii niż kultura przybyszów, a przecież ci przybysze: z Maghrebu, z Oceanii, z Afryki Sub-Saharyskiej czy ze Środkowego-Wschodu, mają nam tyle do powiedzenia, tak bardzo mogą wzbogacić naszą własną kulturę!

No dobrze, nikt rozsądny nie powie, że te kultury nie niosą żadnych wartości. Ale jest kwestia oceny niektórych z nich z naszego – niech będzie, że europocetrycznego – punktu widzenia. Jeśli zaleca się np. wydawanie 13-letnich dziewczynek za mąż za kuzynów z Algierii, których one nigdy nie widziały na oczy, to czy mamy z tym jakiś problem, czy tylko czujemy się kulturowo wzbogaceni? A jeśli zaleca się obrzezanie kobiet, żeby prewencyjnie poskromić ich skłonność do rozwiązłości? A jeśli zaleca się kobietom ubieranie strojów całkowicie zakrywających twarz i w ogóle całą postać po to, żeby nie były nieustającą erotyczną prowokacją dla bogobojnych muzułmańskich mężczyzn?

Jaki europejski kraj może to otwarcie zaakceptować? A przecież wszystkie, które mają u siebie wielkie skupiska imigracji muzułmańskiej, akceptują na swoim terytorium de facto obowiązywanie prawa szariatu.

Stąd postulat asymilacji: wymagania od przybyszów z innych kultur, żeby – skoro dobrowolnie chcą się u nas osiedlić – respektowali podstawowe normy naszej kultury.

Czy to już rasizm? I czy definiując polską politykę imigracyjną, potrafimy nie ulec szantażowi moralnemu w tych trzech jej wymiarach?

Autor jest publicystą i politologiem, wydał m.in. „Konstytucję dla Polski" (Znak – Fundacja Batorego, Kraków – Warszawa 1997)

Opinie polityczno - społeczne
Jan Zielonka: Unia po kryzysach wraca silniejsza? Szkodliwy mit
Materiał Promocyjny
Berlingo VAN od 69 900 zł netto
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Partyjni myśliwi liczą na wybory prezydenckie
Opinie polityczno - społeczne
Andrzej Wielowieyski: Z Bronisławem Geremkiem tworzyliśmy podstawy nowej państwowości
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Murem za Grzegorzem Braunem
Materiał Partnera
Warunki rozwoju OZE w samorządach i korzyści z tego płynące
Opinie polityczno - społeczne
Kto będzie kontrolował i ograniczał nowe mocarstwo w środku Europy?
Materiał Promocyjny
Suzuki Moto Road Show już trwa. Znajdź termin w swoim mieście