Decyzja rządu niemieckiego o przywróceniu kontroli na granicy z Austrią zmienia wszystko w europejskiej dyskusji o imigracji. Niemcy nie wytrzymały ciężaru własnej polityki totalnego otwarcia. Ale ten – dosyć trywialny – powód zmiany ich kursu pokazuje, jaki jest problem wielkich liczb w kwestii imigranckiej. Przecież Niemcy już dawno zadeklarowały, że są gotowe w tym roku przyjąć u siebie 800 tys. imigrantów. To wielokrotnie więcej, niż ogłaszały inne rządy. A jednak rząd, który nie tylko deklarował, ale i faktycznie prowadził politykę pełnego otwarcia, został zmuszony do kroku nad wyraz drastycznego: radykalnego zastopowania nie tylko tej polityki, ale i czasowego zawieszenia jednego z fundamentów zjednoczonej Europy, co jeszcze niedawno wydawało się niewyobrażalne. Jak to wytłumaczyć?
Wyjaśnienie tej sprawy ma, moim zdaniem, walor szerszy, pozwala wiele zrozumieć w kwestii imigranckiej w ogóle, nie tylko tę zmianę niemieckiego kursu. Pozwala, byle tylko chcieć o tym rozmawiać z dobrą wiarą. Otóż na siatkę wartości (powinność pomocy ludziom w potrzebie, niezależnie od kraju pochodzenia, rasy, religii itp.) nakłada się tutaj siatka możliwości. O ile wartości pozostają niezmienne, o tyle możliwości kraju przyjmującego zmieniają się w zależności od różnych czynników. A niebagatelnym wśród nich jest czynnik liczby przybyszów.
Czy Polska miałaby jakiś problem z przyjęciem tysiąca imigrantów z obecnej fali, nawet bez wstępnej kontroli, wszystkich jak leci? A czy miałaby problem z przyjęciem 50 tys.? Każdy, kto nie buja nadmiernie w obłokach, przyzna, że odpowiedzi na te dwa pytania muszą być rozbieżne. Podobnie Niemcy: czuły się na siłach przyjąć nawet gigantyczną liczbę 800 tys. przybyszów, ale nie czują już się na siłach przyjąć ich dużo więcej. A prosta matematyka dowodzi, że taki strumień imigrantów (13 tys. w ciągu jednego dnia: soboty, 12 września) przelicza się, razem z tymi, którzy już są w Niemczech, na kwotę ok. 1,5 miliona w tym roku.
Gościnność i stan nasycenia
Można uznawać za przekonujące liczne argumenty z arsenału praw człowieka za przyjmowaniem imigrantów, a równocześnie mieć świadomość, że powyżej pewnej liczby (naturalnie trudnej do oznaczenia bez znajomości kontekstu danego kraju) polityka otwarcia musi zostać zastopowana. To nie kto inny jak socjalistyczny premier Francji Michel Rocard był autorem słynnej frazy wypowiedzianej wiele lat przed obecnym kryzysem: „Francja nie może przyjąć całej nędzy tego świata". Francja – innymi słowy – ma powołanie do przyjmowania ludzi, którym los zgotował trudne życie, i Francja to robi, ale po przekroczeniu pewnej liczby przybyszów zostaje osiągnięty poziom, który można by nazwać stanem nasycenia. Więcej przyjąć się już nie da, jeśli społeczeństwo przyjmujące nie ma się załamać (można wyliczać różne wymiary tego potencjalnego załamania). W ocenie władz niemieckich w minioną niedzielę Niemcy osiągnęły właśnie tak rozumiany stan nasycenia.
To wytrąca broń z ręki tym, którzy w polskiej debacie o imigracji zajmują stanowisko marzycielskie, dające się streścić słowami „przyjmować wszystkich!", a które znajdowało uzasadnienie w postawie Niemiec. Taka postawa jest charakterystyczna dla lewicy, tradycyjnie skłonnej do porywów serca i – co mniej chwalebne – do uprawiania dyskursu moralizującego pod adresem tych, którzy do debaty wprowadzają wątki ograniczeń ekonomicznych, socjalnych czy – tym bardziej – kulturowych.