Z uwagą przeczytałem felieton Roberta Gwiazdowskiego, który ukazał się w „Rzeczpospolitej", pt. „Jest demokracja, nie masz nic do gadania". Autor na wstępie zadeklarował się jako liberał, a więc zwolennik wolności. Narzeka w tekście, że w obecnym systemie brakuje wolności, a to dlatego, że trzeba płacić podatki, posyłać dziecko do szkoły, szczepić je, nie można sadzić konopi oraz używać mowy nienawiści. Obowiązek wpisania się do ewidencji nazywa znakowaniem obywateli. W skrócie chodzi mu o to, że państwo powinno stać na straży wolności i własności, a nie je naruszać.
Własność rodziców
Problem polega tylko na tym, że ja też jestem dość radykalnym zwolennikiem wolności, ale całą sprawę widzę zupełnie inaczej.
Świat wymyślony przez Roberta Gwiazdowskiego i jemu podobnych prawicowych wolnościowców byłby rzeczywiście wolny, no, chyba że ktoś jest pracownikiem, ateistą, osobą niezamożną, gejem, czarnoskórym, uchodźcą lub dzieckiem wspomnianych „wolnych rodziców", czyli generalnie schody zaczynają się dla przytłaczającej większości społeczeństwa. Bo o ile gejów i lesbijek czy ateistów jest mniejszość, o tyle pracownikami czy dziećmi zdarzyło się być chyba każdemu.
Robert Gwiazdowski pisze: „Urodziło ci się dziecko? Też dostanie od nas taki numer. I zaszczepimy je. Nie tylko na choroby zakaźne, które zagrażają innym dzieciom, ale i na inne choroby, które uznamy za niebezpieczne dla twojego dziecka. Potem pójdzie do szkoły. W wieku, który my określimy. Naukę też my mu zorganizujemy, jak będziemy chcieli, i będziemy uczyć tego, czego chcemy. Możesz ewentualnie dzieci do szkoły nie posyłać i uczyć je sam, ale skontrolujemy, jak je uczysz i czy uczysz je tego, czego my wymagamy".
Wszystko brzmi pięknie, dopóki nie spojrzy się na sprawę z perspektywy owego dziecka. Wtedy felieton musiałby brzmieć tak: