Jest w tym ironia i dowód na to, że historia lubi żartować. Nie tak znowu dawno temu brytyjski rząd kierowany przez Margaret Thatcher prywatyzował wszystko, co się dało. Ten ruch, krytykowany przez znaczną część opinii publicznej, stworzył podstawy do dynamicznego rozwoju gospodarki Wysp. Gospodarki, której perłą był sektor finansowy. A teraz premier Brown musi w patetycznych słowach przekonywać naród do nacjonalizacji banków.
Państwowa własność jest solą w oku wszystkich zwolenników wolnego rynku. Trudno się z nimi sprzeczać – nie jest to dobre rozwiązanie, wręcz fatalne. Tylko czy w obecnej sytuacji jest inne? Nie chodzi przecież o ratowanie skóry kilku bankierom, którzy roztrwonili pieniądze na ryzykowne inwestycje. Jeżeli największe banki upadną, cały system finansowy legnie w gruzach. Oczywiście odbuduje się zdrowszy i silniejszy. Ale co w tym czasie będzie się działo z gospodarką?
Już teraz zamieszanie w sektorze finansowym przekłada się na firmy, które nie mają skąd brać pieniędzy. A bez nich nie mogą inwestować, więc spowolnienie gospodarcze jeszcze się pogłębi. Co z kolei przyniesie bezrobocie i nowe bankructwa.
Straszę? Odrobinę. Jednak brytyjski rząd i tak nie może siedzieć z założonymi rękami. Nikt mu zresztą na to nie pozwoli. Najwięksi zwolennicy liberalizacji ustawiają się teraz w kolejce po jego pomoc. Jak trwoga, to do Boga – pogłoski o śmierci państwa okazały się przedwczesne.