Nie tylko. W przypadku dużych przedsiębiorstw decyduje sztywny wskaźnik wypracowany w zaciszu gabinetu przez Komisję Trójstronną lub urzędników.
Wskaźnik, który zabrania np. w tym roku podnieść wynagrodzenia o więcej niż 8 procent. W czasie kryzysu tak wysoki wzrost pensji brzmi co prawda jak bajka o żelaznym wilku, ale coraz więcej wskazuje, że zaczynamy obserwować początek końca kryzysu.
To dobrze, że rząd dostrzegł absurd administracyjnego kształtowania zarobków w prywatnych firmach. Jeszcze lepiej, że przygotował zmianę przepisów, które mają zakończyć coś, co w dużej mierze i tak było fikcją (zdecydowana większość spółek i tak nie stosowała się do zaleceń). Zarobki pracowników powinny być zależne wyłącznie od wyników i kondycji konkretnego przedsiębiorstwa.
Szkoda jednak, że rząd nie poszedł dalej. Regulacja płac pracowników przez rynek to tylko jedna strona medalu. Po drugiej znajdują się pensje menedżerów państwowych firm ograniczane ustawą kominową. Dla porządku: maksymalny pułap wynagrodzenia menedżera wyznacza ona na 18,5 tysiąca złotych miesięcznie. W prywatnych spółkach zarabia się wielokrotnie więcej (najlepiej opłacany szef giełdowej firmy zarobił w ubiegłym roku 7,5 miliona złotych). I chociaż wiadomo, że uniemożliwia to zatrudnienie najlepszych specjalistów do zarządzania wspólnym majątkiem, wciąż nie znaleziono skutecznego sposobu na zniesienie tych ograniczeń.
Zaproponowaną przez rząd zmianę przepisów o wynagrodzeniach pracowników trzeba uznać za sukces związkowców, którzy takie zmiany postulowali. Może menedżerowie państwowych firm powinni w takim razie walczyć o swoje związkowymi sposobami? Nie, raczej się to nie sprawdzi. Kilkuset krawaciarzy, mimo szczerych chęci, nie byłoby przecież w stanie sparaliżować stolicy...